– Trucizna?
– Tak.
Zamyśliłam się na chwilę. Potem zaczęłam się śmiać. Nie mogłam temu zaradzić. Nerwy miałam w strzępach z powodu stresu.
– To nie żart, Wando – powiedział ze złością. – Jeżeli nie możesz tego zrobić, będziemy musieli zawrócić.
– Nie, nie, mogę. – Próbowałam się opanować. – Mogę. Właśnie dlatego się śmieję.
– Nie widzę w tym nic śmiesznego – odparł surowym tonem.
– Nie rozumiesz? Nie chciałam oddać życia dla milionów dusz. Dla własnych… dzieci. Bałam się umrzeć na zawsze. A teraz jestem gotowa to zrobić dla jednego obcego dziecka. – Znowu się zaśmiałam. – To absurdalne. Ale nie martw się. Jeśli będzie trzeba, umrę, żeby chronić Jamiego.
– Właśnie tego oczekuję.
Milczeliśmy przez chwilę, dopóki nie przypomniałam sobie, jak wyglądam.
– Jared, nie mogę w takim stanie wejść do szpitala.
– Mamy lepsze ubrania w… lepiej zamaskowanych samochodach. Właśnie tam jedziemy. Będziemy za pięć minut.
Nie to miałam na myśli, ale musiałam przyznać mu rację. Moje rzeczy zupełnie się nie nadawały. Resztę tematu odłożyłam na potem. Chciałam się najpierw zobaczyć.
Zatrzymał jeepa i rozwiązał mi oczy.
– Nie musisz patrzeć cały czas pod nogi – powiedział, gdy odruchowo spuściłam głowę. – Niczego takiego tu nie trzymamy. Na wszelki wypadek.
Nie znajdowaliśmy się tym razem w grocie, lecz na skalnym osuwisku. Kilka większych głazów ostrożnie wykopano z ziemi, tworząc pod nimi niepozorne ciemne jamy, na pierwszy rzut oka kryjące co najwyżej piach i kamienie.
Stanęliśmy autem w jednej z nich. Skała była tak blisko, że musiałam przeciskać się tyłem, żeby z niego wyjść. Zobaczyłam wtedy coś dziwnego przymocowanego do zderzaka – łańcuchy i dwie płachty grubej tkaniny, całe podarte i obstrzępione.
– Tutaj – powiedział Jared, ruszając w stronę mrocznej szczeliny, nieco niższej od niego. Odsunął ciemną, zakurzoną płachtę i zaczął przetrząsać ukrytą za nią stertę rzeczy. Wyciągnął z niej miękką, czystą koszulkę, jeszcze z metkami. Oderwał je i rzucił mi ją do rąk. Następnie dokopał się do pary szaro-brązowo-zielonych spodni. Sprawdził rozmiar, po czym również mi je rzucił.
– Włóż.
Wahałam się przez chwilę, podczas gdy on zastanawiał się, na co czekam. Zarumieniłam się i obróciłam do niego plecami. Zdjęłam przez głowę zniszczoną koszulę, po czym ubrałam się najspieszniej, jak mogłam.
Jared odchrząknął.
– A. To ja… pójdę do auta. – Usłyszałam, jak się oddala. Zsunęłam z nóg obdarte dresowe spodnie i założyłam nowe, świeże.
Buty też miałam zniszczone, ale nie rzucały się specjalnie w oczy. Poza tym znalezienie wygodnych butów bywało trudne. Mogłam udawać, że jestem do tych przywiązana.
Usłyszałam, jak Jared zapala inny samochód, cichszy niż jeep. Obróciłam się i zobaczyłam, jak z głębokiego cienia skały wynurza się skromny sedan. Po chwili Jared wysiadł i przeczepił podarte płachty z jeepa na tylni zderzak auta. Następnie podjechał nim bliżej. Ujrzałam, jak ciężkie płachty zacierają ślad opon i zrozumiałam, do czego służą.
Jared pochylił się nad siedzeniem i otworzył drzwi od strony pasażera. Na fotelu leżał plecak – płaski, pusty. Kiwnęłam głową sama do siebie. Tak, tego też potrzebowałam.
– Jedźmy.
– Poczekaj – powiedziałam.
Zniżyłam się, by przejrzeć się w bocznym lusterku.
Niedobrze. Zaczesałam sięgające mi do brody włosy na policzek, ale to nie wystarczyło. Dotknęłam go zmartwiona, zagryzając wargę.
– Jared, nie mogę tam wejść z taką twarzą. – Wskazałam palcem długą, nierówną szramę.
– Słucham?
– Żadna dusza nie przyszłaby do szpitala z zabliźnioną raną. Takie rzeczy leczy się od razu. Zaczną się zastanawiać, gdzie byłam. Będą zadawać pytania.
Otworzył szerzej oczy, po czym je zmrużył.
– Może trzeba było o tym pomyśleć, zanim cię wyniosłem z jaskiń. Jeżeli teraz wrócimy, pomyślą, że to był wybieg z twojej strony, że chciałaś podstępem dowiedzieć się, gdzie jest wyjście.
Nie wracamy bez lekarstwa dla Jamiego – odparłam kategorycznie. W odpowiedzi przybrał jeszcze bardziej stanowczy ton.
– W takim razie co proponujesz?
– Potrzebuję kamienia. – Westchnęłam. – Będziesz musiał mnie uderzyć.
Pomoc
– Wando…
– Nie mamy czasu. Zrobiłabym to sama, ale mogę się pomylić. To jedyne wyjście.
– Nie sądzę, żebym mógł… to zrobić.
– Nawet dla Jamiego? – Przycisnęłam zdrowy policzek do podgłówka najmocniej, jak umiałam, i zamknęłam oczy.
Jared trzymał w ręku znaleziony przeze mnie przed paroma chwilami kamień wielkości pięści. Ważył go w dłoni od dobrych pięciu minut.
– Wystarczy, że zedrzesz kilka pierwszych warstw skóry, żeby ukryć bliznę, to wszystko. Proszę cię, Jared, musimy się pospieszyć. Jamie…
Powiedz mu ode mnie, że ma to natychmiast zrobić. I to porządnie .
– Mel każe ci to natychmiast zrobić. Mówi, żebyś uderzył mocno. Żeby wystarczył jeden raz.
Cisza.
– Zrób to, Jared!
Wziął głęboki, gwałtowny oddech. Poczułam ruch powietrza i zacisnęłam oczy z całej siły.
Najpierw usłyszałam świst i huk, a dopiero później, gdy minął szok uderzenia, poczułam ból.
– Aa – jęknęłam. Miałam zamiar nie wydać żadnego dźwięku. Nie chciałam, żeby poczuł się jeszcze gorzej. Ale odruchy tego ciała były trudne do okiełznania. Oczy zaszły mi łzami, kaszlnęłam, by ukryć płacz. Dzwoniło mi w głowie.
– Wanda? Mel? Przepraszam!
Objął nas i przytulił do piersi.
– Nie, nie – zakwiliłam. – Nic nam nie jest. Udało się?
Złapał mnie za brodę i obrócił mi twarz.
– Ach – westchnął ciężko na głos z obrzydzeniem. – Zdarłem ci pół twarzy. Przepraszam.
– Nie, o to chodziło. Znakomicie. Jedźmy.
– Dobrze. – Głos miał ciągłe słaby, ale oparł mnie ostrożnie w fotelu i ruszył z hałasem.
Poczułam na twarzy podmuch lodowatego powietrza. Zaskoczyło mnie, szczypało w zdarty policzek. Zdążyłam już zapomnieć o takim wynalazku jak klimatyzacja.
Otworzyłam oczy. Jechaliśmy wzdłuż wyschniętego strumienia, po równej piaszczystej smudze – zbyt równej, niewątpliwie przez kogoś wygładzonej. Wiła się niczym wąż wśród wyschniętych krzewów, co chwila się za nimi chowając.
Opuściłam osłonę przeciwsłoneczną, żeby przejrzeć się w lusterku. W bocznym księżycowym świetle moja twarz była czarno-biała. Czerń wypełniała całą prawą stronę, sączyła się po brodzie, ściekała w poprzek szyi i wsiąkała w kołnierz nowej, czystej koszulki.
Ścisnęło mnie w dołku.
– Dobra robota – szepnęłam.
– Bardzo cię boli?
– Nie – skłamałam. – Zresztą niedługo przestanie. Jak daleko do Tucson?
Ledwie zdążyłam zadać pytanie, wjechaliśmy na asfalt. Zabawne, jak na jego widok serce zaczęło mi bić w panicznym rytmie. Jared zatrzymał samochód, nie wyjeżdżając spomiędzy krzaków. Wysiadł, odczepił płachty od zderzaka i wsadził je do bagażnika. Następnie usiadł z powrotem za kierownicą i ruszył powoli do przodu, patrząc uważnie, czy autostradą nikt nie jedzie. Wyciągnął rękę w stronę włącznika światła.
– Poczekaj – szepnęłam. Nie potrafiłam odezwać się głośniej. Czułam się w tym miejscu zbyt niepewnie. – Ja poprowadzę.
Spojrzał na mnie.
Читать дальше