Powoli zmierzchało, światło przybrało najpierw pomarańczowy, a potem szary kolor. Skończył się lód. Czułam, jak Jamie zaczyna znowu płonąć.
– Jamie, Jamie, Jamie… – Głos dawno mi zachrypł, ale nie mogłam przestać. – Jamie, Jamie, Jamie…
W pokoju zrobiło się ciemno. Nie widziałam jego twarzy. Czy odejdzie tej nocy? Czy po raz ostatni widziałam go dzisiaj żywego?
Szeptałam jego imię głosem, na tyle bezdźwięcznym, że słyszałam słabe chrapanie Doktora.
Niestrudzenie ocierałam Jamiemu twarz letnią szmatką. Nawet zwykła woda troszkę go schładzała. Gorączka nieco osłabła. Zaczęłam wierzyć, że nie umrze tej nocy. Wiedziałam jednak, że nie dam rady trzymać go przy sobie w nieskończoność. Któregoś dnia mi się wyśliźnie. Jutro. Pojutrze. A wtedy ja też umrę. Nie przeżyję bez niego.
Jamie, Jamie, Jamie… – pojękiwała Melanie.
Jared nam nie uwierzył , zapłakałyśmy obie. Pomyślałyśmy o tym jednocześnie.
Wokół panowała niczym niezmącona cisza. Nie dochodziły mnie żadne dźwięki.
Nagle Doktor krzyknął. Był to dziwny, przytłumiony odgłos, jak gdyby usta miał przyciśnięte do poduszki.
Ujrzałam w ciemnościach ruchome kształty. W pierwszej chwili zdawały się nie mieć sensu. Doktor dziwnie podrygiwał. Zrobił się duży – jakby miał zbyt wiele rąk. Byłam przerażona. Nachyliłam się nad nieruchomą figurą Jamiego, chcąc go ochronić przed niebezpieczeństwem, jakiekolwiek ono było. Nie mogłam uciec, gdy tak leżał bezbronny. Serce tłukło mi o żebra.
Po chwili Doktor przestał wymachiwać rękoma. Znowu rozległo się chrapanie, tym razem cięższe i głośniejsze. Osunął się z powrotem na ziemię i ujrzałam, jak wyłania się z niego drugi cień. Ktoś przede mną stał.
– Chodźmy – szepnął Jared. – Nie ma czasu do stracenia.
Serce prawie mi wybuchło.
Wierzy.
Zerwałam się na nogi, siłą woli prostując zdrętwiałe kolana.
– Co zrobiłeś Doktorowi?
– Chloroform. Długo nie potrzyma.
Obróciłam się natychmiast i oblałam Jamiego letnią wodą, mocząc ubranie i materac. Ani drgnął. Miałam nadzieję, że to go ochłodzi, dopóki Doktor się nie zbudzi.
– Idź za mną.
Szłam za nim krok w krok. Poruszaliśmy się bardzo cicho, prawie się dotykając, prawie biegnąc, ale niezupełnie. Jared trzymał się ścian, a ja sunęłam w ślad za nim.
Przystanął, gdy dotarliśmy do skąpanej w świetle księżyca jaskini z ogrodem. Była całkiem pusta, pogrążona w ciszy.
Dopiero teraz mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Przez ramię miał przerzuconą strzelbę, a u pasa nóż. W wyciągniętych ku mnie dłoniach trzymał kawałek ciemnego materiału. Pojęłam natychmiast.
– Racja, zawiąż mi oczy – wyszeptałam jednym tchem.
Przytaknął głową. Zamknęłam powieki, czekając, aż założy mi opaskę. I tak bym ich nie otwierała.
Zawiązał ją sprawnie i mocno. Gdy skończył, obróciłam się szybko parę razy wokół własnej osi – raz, dwa…
Złapał mnie i zatrzymał.
– Starczy.
Chwycił mnie jeszcze mocniej, uniósł – zadyszałam zaskoczona – i przerzucił przez ramię. Zgięło mnie wpół, zawisłam mu głową i tułowiem wzdłuż pleców, obok strzelby. Objął mnie mocno za nogi i nie tracąc czasu, ruszył truchtem przed siebie. Podskakiwałam z każdym krokiem, raz po raz ocierając się twarzą o jego koszulę.
Zupełnie straciłam poczucie kierunku. Nie próbowałam jednak zgadywać ani się domyślać. Skupiłam całą uwagę na jego nogach: liczyłam kroki. Dwadzieścia, dwadzieścia jeden, dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy…
Czułam, jak się nachyla, biegnąc najpierw z górki, potem pod górkę. Starałam się o tym nie myśleć.
Czterysta dwanaście, trzynaście, czternaście…
Wiedziałam, kiedy wydostaliśmy się na zewnątrz. Czułam suchy, czysty powiew pustyni. Mimo że musiała się zbliżać północ, powietrze było gorące.
Zdjął mnie z ramienia i postawił na ziemi.
– Tu jest płasko. Myślisz, że dasz radę biec z zawiązanymi oczami?
– Tak.
Chwycił mnie mocno pod łokciem i ruszył do przodu, narzucając ostre tempo. Nie było łatwo. Co chwila łapał mnie w ostatnim momencie, gdy już miałam się wywrócić. Z czasem zaczęłam się przyzwyczajać i lepiej trzymałam równowagę na wyboistej drodze. Wkrótce oboje ciężko dyszeliśmy.
– Jak tylko… dobiegniemy… do jeepa… będziemy bezpieczni.
Do jeepa? Ogarnęła mnie dziwna fala nostalgii. Mel nie widziała tego auta od czasu tragicznej wyprawy do Chicago, nie wiedziała nawet, czy przetrwało.
– A jak… nie? – zapytałam.
– To nas złapią… i cię zabiją… Ian ma rację.
Próbowałam biec jeszcze szybciej. Nie po to, by ratować swoje życie, lecz dlatego, że tylko ja mogłam uratować Jamiego. Znowu się potknęłam.
– Czekaj… zdejmę ci… opaskę… Będziesz… biec… szybciej.
– Na pewno?
– Nie rozglądaj się… Okej?
– Słowo.
Pociągnął za supeł. Gdy tylko szmatka opadła mi z oczu, utkwiłam wzrok w ziemi.
Biegło mi się teraz o wiele lepiej. Księżyc świecił jasno, piasek był równy. Jared opuścił rękę i przyspieszył. Nadążałam za nim bez problemu. Długi bieg nie był dla tego ciała niczym nowym. Złapałam ulubione tempo. Pewnie trochę ponad sześć minut na milę. Wiedziałam, że nie utrzymam go w nieskończoność, ale zamierzałam dać z siebie wszystko.
– Słyszysz… coś? – zapytał.
Wytężyłam słuch. Tylko dwie pary stóp biegnących po piasku.
– Nie.
Charknął uspokojony.
Uświadomiłam sobie, że pewnie dlatego zabrał broń. Żeby nie mogli do nas strzelać.
Biegliśmy mniej więcej godzinę, zaczęłam zwalniać, Jared też. Suszyło mnie w gardle.
Ani razu nie oderwałam oczu od ziemi, dlatego zdziwiłam się, gdy zarył mi je dłonią. Zwolniłam chwiejnie kroku, pozwalając się dalej prowadzić.
– Prawie jesteśmy. Prosto…
Pociągnął mnie za rękę, nie odsłaniając mi oczu. Nasze kroki zaczęły się odbijać echem. Pustynia zrobiła się nierówna.
– Chodź.
Jego dłoń nagle zniknęła.
Widziałam jednak niewiele więcej. Kolejna ciemna jaskinia. Niezbyt głęboka. Gdybym się obróciła, mogłabym z niej wyjrzeć, ale tego nie zrobiłam.
Jeep stał tyłem do wyjścia. Wyglądał tak samo, jak pamiętałam, choć widziałam go po raz pierwszy w życiu. Wskoczyłam na przedni fotel.
Jared siedział już obok. Pochylił się w moją stronę i ponownie przewiązał mi oczy. Siedziałam nieruchomo, by mu tego nie utrudniać.
Przestraszył mnie warkot silnika. Wydawał się bardzo głośny. Tylu ludzi nas teraz szukało.
Ruszyliśmy na wstecznym biegu. Chwilę później wiatr rozwiewał mi włosy. Za autem ciągnął się dziwny odgłos, którego Mel nie pamiętała.
– Jedziemy do Tucson – powiedział Jared. – Nigdy tam nie jeździmy, bo to za blisko. Ale teraz nie mamy czasu. Znam jeden nieduży szpital na obrzeżach miasta.
– Ale nie Saint Mary’s?
Wyczuł niepokój w moim głosie.
– Nie, dlaczego?
– Znam tam kogoś.
Milczał przez parę chwil.
– Poznają cię?
– Nie. Moja twarz nie będzie nikomu nic mówić. My nie mamy… listów gończych.
– Aha.
Dał mi jednak do myślenia – zaczęłam się trochę martwić swoim wyglądem. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, sięgnął po moją dłoń, włożył do niej coś bardzo małego i zacisnął mi palce.
– Nie zgub tego.
– Co to?
– Jeżeli się połapią, że jesteś… po naszej stronie, jeżeli mieliby… wsadzić w ciało Mel kogoś innego, włóż to do ust i przegryź.
Читать дальше