Zaczęłam się cofać, wolno, cały czas obserwując niebo, kiedy kątem oka dostrzegłam ruch. Podążyłam wzrokiem za tym migotaniem na sam szczyt najbliższego budynku. Rząd czarnych kształtów zbity w bezładną masę na krawędzi dachu. Był jak szereg atramentowo czarnych kapturów wysokości niewysokiego człowieka. Jeden z „kapturów” poruszył się jak ptak otrząsający pióra. Podniósł głowę, by błysnąć twarzą, bladą, płaską twarzą. Szpara ust otwarła się i rozległ się znów ów wysoki dźwięk.
Mogły lecieć szybciej niż ja biec. Wiedziałam o tym, ale odwróciłam się i ruszyłam przed siebie. Słyszałam, jak rozkładają skrzydła z ostrym dźwiękiem jak czyste prześcieradła powiewające na wietrze. Pobiegłam. Goniły mnie ich wysokie krzyki. Przyspieszyłam.
Pędziły jak wiatr za moimi plecami, ich szum przechodził w łopot wiatru jak nadciągająca burza. To właśnie słyszą ludzie: wiatr, burzę albo szum skrzydeł. O ile potrafią cokolwiek usłyszeć. Ulica była pusta. O ósmej w sobotni wieczór w pierwszorzędnej dzielnicy handlowej nie było nikogo. Sprawiało to wrażenie zaaranżowanego – i pewnie było. Jeśli udałoby mi się wybiec poza obszar zaklęcia, spotkałabym ludzi. Wiatr uderzył mnie w plecy, runęłam na chodnik i zaczęłam się turlać. Widziałam je co jakiś czas za sobą, migające jak latające ryby, ruszające się szybko za przywódcą, kiedy ten zmieniał kierunek.
Dotoczyłam się do najbliższych drzwi znajdujących się przy oszklonej wystawie z markizą. Nocni myśliwcy mogli nadlecieć tylko z góry. Nie mogli zejść na ziemię i dalej mnie gonić. Odczekałam kilka chwil, słuchając uderzeń krwi w uszach, zanim uświadomiłam sobie, że nie byłam sama.
Usiadłam, opierając się o okno wystawy z książkami, próbując wymyślić jakieś wytłumaczenie, skąd się tu wzięłam. Mężczyzna stał odwrócony do mnie plecami. Był niewysoki, mniej więcej mojego wzrostu, miał na sobie krzykliwą hawajską koszulę i kapelusz słomkowy naciągnięty na oczy. Nieczęsto się takie widuje w nocy.
Stanęłam, podpierając się o okno. Dlaczego nosił kapelusz przeciwsłoneczny w nocy?
– Trochę wieje – powiedział.
Zatoczyłam się pod oknem, łapiąc się sklepowej markizy. W ręku wciąż trzymałam rewolwer. Żakiet łopotał za mną jak peleryna matadora, ale wciąż trzymałam rewolwer.
Mężczyzna odwrócił się i światło ze sklepu oświetliło jego twarz. Miał czarną skórę, oczy jak ciemne, błyszczące klejnoty. Uśmiechnął się szeroko, błyskając ostrymi zębami. – Nasz pan chce z tobą mówić, księżniczko.
Poczułam za sobą hałas i odwróciłam głowę, żeby zobaczyć, co to. Bałam się odwrócić plecami do uśmiechającego się mężczyzny. Z następnego sklepu wynurzyły się trzy postacie. Było ciemno, żadnych świateł. Postacie były wyższe ode mnie, w pelerynach i kapturach.
– Czekaliśmy na ciebie, corr – powiedziała jedna z nich kobiecym głosem.
– Corr? – zapytałam.
– Dziwko – wyjaśnił drugi kobiecy głos.
– Zazdrościsz? – spytałam.
Ruszyły w moją stronę, a ja opuściłam żakiet na ziemię i wycelowałam w nie z rewolweru, trzymając go w obu rękach. Albo nie wiedziały, co to, albo miały to gdzieś. Strzeliłam w jedną z nich. Runęła na ziemię. Dwie pozostałe odskoczyły, pokazując długie pazury, jakby dla ochrony przed ciosem.
Oparłam się plecami o okno, patrząc na uśmiechniętego mężczyznę za sobą, ale stał w drzwiach, ściskając swymi małymi dłońmi górę kapelusza, tak jak robił to przedtem. Trzymałam więc rewolwer dalej skierowany na kobiety, jeśli w ogóle można je tak nazwać. Były one bowiem wiedźmami. Nie w znaczeniu przenośnym. One były naprawdę… nocnymi wiedźmami.
Ta, do której strzeliłam, usiłowała usiąść, podpierając się na ramieniu drugiej.
– Strzeliłaś do niej!
– Jak to miło, że zauważyłaś – powiedziałam.
Kaptur rannej opadł, odsłaniając ogromny zakrzywiony nos, małe błyszczące oczka i skórę barwy pożółkłego śniegu. Jej włosy były suchą bezładną wiązką, jak czarna słoma, sięgającą ledwie do ramion. Syknęła, gdy druga wiedźma rozpięła pelerynę na tyle, by można było zobaczyć ranę. Pomiędzy jej zapadłymi piersiami dostrzegłam krwawą dziurę. Była naga, jeśli nie liczyć ciężkiej złotej obroży na szyi i wysadzanego kamieniami pasa na jej chudych biodrach. Przy pasie na złotym łańcuszku wisiał sztylet.
Wiła się, nie będąc w stanie złapać wystarczająco dużo powietrza, żeby mnie przekląć. Przebiłam jej serce, a może płuco. Nie zabiłam jej, ale poważnie zraniłam.
Druga wiedźma odsłoniła twarz w świetle. Jej skóra była barwy brudnej szarości, wielkie dzioby pokrywały jej twarz, znacząc ostry nos jak kratery. Jej wargi wydawały się za cienkie, by skrywać ostre zęby mięsożercy. – Ciekawe, czy wciąż będzie cię chciał, gdy nie będziesz już taka śliczniutka.
Ostatnia wiedźma wciąż skrywała twarz pod kapturem. Jej sposób wysławiania był inny, bardziej kulturalny. – Możemy cię uczynić jedną z nas, naszą siostrą.
Popatrzyłam na tę szarą. – Jeśli tylko któraś zacznie zaklęcie, strzelę jej prosto w twarz.
– Nie możesz mnie zabić – powiedziała szara.
– Nie, ale mogę poprawić ci wygląd.
Syknęła na mnie jak jakiś wielki kot. – Suka.
– I kto to mówi – odparłam.
Trzecia z nich stała spokojnie, co mnie martwiło. Nie okazywała strachu ani gniewu. Zaproponowała użycie magii przeciwko mnie, będąc wciąż częściowo ukryta przez noc. Sprytniejsza, ostrożniejsza, niebezpieczniejsza.
Celowo nie używałam osłony. Stałam przed oświetloną księgarnią z rewolwerem w dłoni, wyraźnie w kogoś celując. Wystrzał mógł skłonić kogoś do otwarcia drzwi albo do zadzwonienia na policję. Wysłałam przed siebie moc i znalazłam grubą osłonę. Byłam dobra, jeśli chodzi o osłony, ale nie takie. Sholto otoczył nią całą ulicę, niczym niewidzialnym murem. Ludzie w sklepach mogli chcieć zostać w środku. Nikt nic nie słyszał ani nie widział. Mogli uznać wystrzał za jakiś inny zwyczajny hałas. Jeśli zaczęłabym wzywać pomocy, mogliby uznać to za wiatr. Nawet gdybym wrzuciła któreś z nich przez okno do sklepu, nikt by tego nie zauważył.
Powinnam była to zrobić, ale nie ufałam im na tyle, by pozwolić im się zbliżyć. Ręce, które ściskały ranę, miały czarne paznokcie, jak szpony jakiegoś olbrzymiego ptaszyska. Sycząc, odsłaniały zęby przeznaczone do rozszarpywania ciał. Nie wygrałabym z nimi w bezpośredniej walce. Musiałam je trzymać na dystans, a było to możliwe dzięki rewolwerowi. Sholto był jednak coraz bliżej. Musiałam zniknąć, zanim się pojawi. Kiedy tu przybędzie, będę zgubiona. Jeśli się zastanowić, to nie byłam w najlepszej sytuacji. Nie mogły zrobić mi krzywdy, ale byłam w pułapce. Gdybym się ruszyła spod markizy, obiegliby mnie nocni myśliwcy, a wtedy wiedźmy i uśmiechnięty mężczyzna mieliby do mnie łatwy dostęp. Zanim zjawiłby się Sholto, byłabym już rozbrojona albo i co gorszego.
Nie dysponowałam ofensywną magią. Wystrzał z rewolweru nie mógł ich zabić, co najwyżej zranić i spowolnić. Musiałam mieć jakiś lepszy pomysł, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Spróbowałam rozmowy. Kiedy nie masz wyjścia, mów. Nigdy nie wiesz, na czym wróg może się poślizgnąć.
– Szara Nerys, Złota Segna i Czarna Agnes, jak przypuszczam.
– A ty kto? Stanley? – zakpiła Nerys.
Musiałam się uśmiechnąć. – A mówią, że nie macie poczucia humoru.
– Kto tak mówi? – spytała.
Читать дальше