Całkiem zapomniałem o garbusce. Przewaliła się po podłodze na samym początku bitki, a teraz poturlała się z powrotem i była dwa kroki ode mnie, blada jak woskowa kukła.
– Za co?! Przecież ona sama do nas przystała, sama! Nie porwaliśmy jej… Sama chciała, wlokła się za nami, więc za co?!
Po ptasiej twarzyczce ściekały łzy.
Szef szarpnął się, więc mocniej wykręciłem mu rękę. Do drzwi ktoś się dobijał. Od dawna. Nie pamiętałem, kiedy zasunąłem zasuwkę…
Mgła opadła. Po kątach miotali się, dochodząc do siebie, niefortunni wrogowie. Kobieta patrzyła na mnie nienawistnie, ocierając usta. Nie uderzyłem jej w twarz?!
Rozwarłem dłonie. Szef ciężko padł na podłogę. W tym momencie zasuwka pękła i drzwi rozwarły się szeroko, wpuszczając do „małej jadalni" nową grupę rozjuszonych mężczyzn.
Oczekiwałem, że na ich czele będzie oberżysta, zwabiony harmidrem i zaniepokojony nieuchronnymi stratami. Zjawił się rzeczywiście, ale raczej został do środka wepchnięty. Blady i roztrzęsiony, bardziej niż o zniszczenia dbał o własną skórę.
– To oni! Wędrowni pajace! Patrzcie, panowie, jak jeden z drugim walą się po mordach!
W pomieszczeniu zrobiło się ciasno. Przeskakując przez zwały naczyń i rozwalonych mebli, ludzie księcia Sotta w jednej chwili opanowali sytuację. Krzepkie ręce pochwyciły jednocześnie i podniosły z podłogi bastarda, szerokiego na twarzy i szefa teatru. Obie kobiety chwycił za kołnierzyki najbardziej dobroduszny z wyglądu, wąsaty zabijaka. Stałem obok kominka, przywierając plecami do ściany. Niezbyt dobra pozycja.
– To nie ten – burknął rozczarowany książę, spoglądając w okrwawione lico bastarda. – Była z nimi jeszcze jedna dziewka, pamiętacie?
Poczułem się nieco pewniej. Przynajmniej moje panie są teraz bezpieczne. Jeśli wystarczy im rozumu, by uciekać, nie czekając do jutra…
– To on! – wykrzyknął radośnie czarniawy młodzik z rozbitym nosem, wskazując mnie palcem.
Szczypce kominkowe mogą być całkiem niezłą bronią. Tyle, że na krótką metę.
– Odsuńcie się, sukinsyny! – wrzasnął ktoś za plecami napastników.
Rzucony zgrabnie kindżał udało mi się odbić w locie. Szczypce w moich dłoniach świszczały, przecinając powietrze. Metal zazgrzytał i na podłogę poleciały dwa krótkie mieczyki.
– Odsuńcie się! Załatwię go z kuszy!…
– Zaraz ciebie załatwię z kuszy – syknął książę. – Muszę go mieć żywego! Żywego!!!
Dźwięcząca w jego głosie pożądliwość dodała mi sił. Skoro miałem pozostać przy życiu, była szansa na wolność. Na nic innego.
Kobieta zapiszczała.
Rzuciłem szczypcami w moich prześladowców i chwyciłem szufelkę do węgla. Bez specjalnego rozmachu sypnąłem rozżarzonymi resztkami prosto w otaczające mnie gęby. Węgielki podskakiwały po podłodze, zostawiając za sobą smugę dymu. Ktoś zawył, poparzony, a prawie wszyscy odskoczyli, zasłaniając twarze.
Nabrałem powietrza w płuca i wskoczyłem do kominka.
Niech to licho…
W dzieciństwie lubiłem straszyć rodziców, chowając się w kominie. Od tamtych czasów zamkowy komin był chłodny i dawno ostygły. Skakać w żar może tylko wariat.
Albo szczur zapędzony w róg.
Mocna dłoń złapała mnie za kostkę u nogi. Z zimną krwią walnąłem w nią obcasem, uwalniając się. Opierając się dłońmi i stopami, wspiąłem się do góry. Z dołu dościgło mnie bolesne ciepło. Zaraz się zadławię, stracę przytomność i zlecę prosto w palenisko jak bezwolna, przypalona zdobycz…
Ach, powietrza, tchu! Jak długi może być ten przeklęty komin?!
Najlepiej byłoby strzelić za mną z kuszy.
Okropnie wyobrazić sobie, w jakie miejsce mógłby mnie trafić bełt…
Czy zdążą rozpalić ogień i zadusić mnie przy samym dachu?!
Zadufani głupcy. Ktoś poszedł w moje ślady i od jego dyszenia osypuje się sadza…
Czarne niebo. Pośrodku doskonałego kwadratu biała gwiazdka. Jeszcze jeden wysiłek…
Powietrze!
Uchwyciwszy za krawędzie komina, podciągnąłem się i wypadłem na dach. Dachówki zatrzeszczały pode mną. To wcale nie była „pluskwiarnia", jak kłamał tamten. Całkiem przyzwoity budynek. Właściciel będzie miał spore straty…
– Tam jest!
– Gdzie?
– Widzisz komin?
– Zestrzelcie go!
– Ma być żywy, łajdaki! Kto go zastrzeli, sam, sucza mać, trafi do lochu, jasne?
Posiedziałem chwilę, czekając, aż przestaną się trząść ręce i nogi. I kiedy pojawi się u szczytu komina głowa mego prześladowcy, abym mógł ją wepchnąć z powrotem…
Tamten jednak chyba się wycofał. Wystarczyło mu na to rozumu lub nie starczyło sił.
Rozejrzałem się. Tu i tam wystawały kominy. Dym wzbijał się tylko z kuchennego. Kto ogrzewa wiosną…
Przysadzisty budynek gospody otaczały rozliczne światła pochodni, zewsząd wdrapywali się i przystawiali drabiny. Przeturlałem się na drugą stronę dachu. Prześladowcy rozkrzyczeli się.
– Gdzie on jest?!
– Kto go widzi?
– Nie spuszczajcie go z oka! Zaraz go złapiemy, sucza mać!
– Tutaj, tutaj! – zakrzyknęli radośnie zabijacy zgromadzeni na tylnym dziedzińcu.
Zdawało się, że było ich więcej niż dwudziestu, chyba sotnia…
Przeczołgałem się do najbliższego komina. Na chropowatym boku tańczyły odblaski pochodni. Noc nie była dobrą przykrywką, ustępując przed ogniem.
Stłumiłem w sobie idiotyczną chęć, by znowu zanurkować w kominie. Zanim zdołam przeczołgać się w sadzach, tamci łajdacy na pewno zdążą zgotować mi odpowiednie powitanie.
W interesie oberżysty także jest, by niebezpieczni goście jak najszybciej wynieśli się z gospody ze swoją zdobyczą. I tak miałem dużo szczęścia.
W komin wbił się stalowy bełt. Wystrzelony wbrew rozkazowi księcia, a może strzelec był pewien, że zdoła tylko lekko mnie zranić. Tak, czy inaczej, pierwszy strzał chybił, jak najszybciej przeturlałem się na drugą stronę dachu. Tu także błyskały łuczywa i mogli być niecierpliwi strzelcy. Powinienem był uciekać po dachach przybudówek, lecz jakoś brakło mi sił. Kończyły mi się pomysły i odwaga. Alana i Tantala są bezpieczne. Jeśli książę mnie schwyta, raczej nie będzie ich szukał…
Ręce zaciśnięte na krawędzi dachu. Potem ciemna twarz z jaśniejszą smugą wąsów i kindżał w zaciśniętych zębach. Na mój widok wojak księcia Sotta wypluł swoją broń i wyszczerzył się radośnie.
– A-a-a! Za moimi plecami trzasnęła dachówka. Włazili ze wszystkich stron.
Czarne niebo z białą gwiazdką…
Strąciłem wąsacza. W mój rękaw zaplątało się ostrze kindżału, raniąc dla odmiany prawą rękę. Ktoś z jękiem spadł w dół. Nie zamierzałem tanio oddać życia. Żeby mnie dorwać, potrzebna im była jednak kusza…
– Strzelaj, wasza światłość! Ucieknie, sukinsyn!
Nie wrzeszcz, mały. Nigdzie stąd nie ucieknę. Zostałem otoczony i widmowy Sędzia pewnie będzie rwał resztki siwej peruki: jego Wyrok nie spełnił się w terminie. Został mi jeszcze niecały miesiąc życia, a teraz zginę bezsensownie i głupio, w okolicznościach w ogóle nie związanych ze Sprawiedliwością.
Doprawdy? Jeśli oddam się w ręce księcia, mogę żyć jeszcze miesiąc. Rekotarsowie są żywotni, a jeśli oprawcy będą gorliwi i dokładni…
Do licha, włażą ze wszystkich stron. Jeszcze jeden spadł z dachu, ale zastąpiło go zaraz dwóch innych. Coraz bardziej zbliżały się ku mnie stalowe ostrza i ognie pochodni.
Tętent kopyt. A może tak tętni krew w uszach. Skąd wziąłby się tutaj konny oddział w środku nocy? Kiedy wszyscy porządni ludzie śpią, lub w ostateczności dobijają wrogów?
Читать дальше