Ciekawe, czy oberżysta kłamał, oczerniając konkurencję, czy też finanse Bariana, jak zwykle skromne, nie pozwalały mu wybrać lepszej gospody?
Spieszyłem się. Tantala miała rację, trzeba było uprzedzić Bariana. Musiałem zrobić coś jeszcze, o czym nie powiedziałem.
Nie chciałem zasmucać pań.
Ile czasu potrzebują komedianci, żeby rzucić z trudem zdobyte klamoty i rozpierzchnąć po świecie? I czy Barian zgodzi się z szefa teatru stać wędrownym włóczęgą?
Tym razem to wcale nie on jest potrzebny kniaziowi z jego świtą. Czy będą dalej prześladować aktorów, jeśli stanę im na drodze? Alana i Tantala są na razie bezpieczne, mnie zaś nikt nie powstrzyma, będę bić się sam za siebie, a w końcu, parszywy los, bić się potrafię niezgorzej.
I znowu wyszło na to, że jestem winien wszystkiemu, jedno z dwojga: albo trzeba było spokojnie patrzeć, jak tamten łajdak ściska w kącie Tantalę, albo wykończyć smarkacza tegoż wieczoru, bo w końcu, na psa urok, miałem taką możliwość.
Z ciemności wynurzyły się wrota, zastawiające przejazd. Jednym szarpnięciem ściągnąłem cugle. Biedne stworzenie, przyzwyczajone do spokojnej jazdy, wykręciło łeb i zarżało pod moim adresem jakieś końskie przekleństwo. Nie słuchałem go, wisząc jak ciężki worek na poprzeczce bramy.
Mówili, że poborca podatków, któremu zabrano wyłudzoną przeze mnie sumę, był tęgi i ciężkawy.
Wiatr dmuchnął mi w twarz.
Widziadło znikło. Droga była wolna, żadnych wrót tutaj nie było i nie mogło być, stworzyła je moja wyobraźnia, tworząc obraz, jakiego nigdy nie widziałem.
Czy Sędzia śmiał się wtedy w lochu? Wątpię. Nie należy podejrzewać go o złośliwość. Jeśli teraz, na ciemnej drodze przywidział mi się złowrogi rechot w wyciu wiatru, to raczej był on sprawką podłego i okrutnego maga…
Pogoniłem konia. Gdzieś daleko za mną, zabijacy, spluwając siarczyście, wskakiwali w siodła. Przepłukali gardła z okazji, że ten, którego szukali jest niemal na wyciągnięcie ręki.
Ujadanie psów. Zapach dymu. Po chwili z ciemności wyłonił się spory, przysadzisty budynek i w świetle bijącym z okien od razu zobaczyłem dwa kolorowe wozy na dziedzińcu. Nieśmiała nadzieja, że kuchcik się pomylił, opuściła me serce.
– Hej, gospodarzu!
Zdawało się, że kołatka za chwilę roztrzaska spróchniałe deski. Całą wieczność nikt nie otwierał, wszyscy tam ogłuchli, czy pomdleli albo nie życzą sobie gości…
– Kto się dobija w środku nocy?!
Niezłe powitanie.
– Podróżny – wyjaśniłem, kopiąc niecierpliwie drzwi. – To karczma, czy cmentarz? Otwieraj!
Zdawało mi się, że za plecami narasta tętent kopyt. Niemożliwe, jeszcze nie czas, to tylko wiatr…
Czy wyjadę im na spotkanie? Z pochodnią w ręku, żeby natychmiast mnie rozpoznali? Wszystko to bardzo pięknie, ale walcząc w szczerym polu z dwudziestką konnych, zasłużę w najlepszym razie na lekceważący uśmiech. Na pewno nie zaszlachtują mnie od razu…
Przygarbiony sługa odsunął się, wpuszczając mnie do środka. Konkurent jednak łgał, nie przypominało „pluskwiarni".
– Gdzie są komedianci?
Tamten spojrzał ze zdziwieniem.
– Wieczerzają… Nakryliśmy dla nich w małej jadalni przy kominku, bo przemarzli.
Odsunąłem służącego z drogi. Dobrze, że jeszcze nie śpią. Wygląda na to, że mają jakieś pieniądze. Oddzielna salka, specjalnie rozpalony kominek – tego się nie dostaje za darmo.
Co sobie pomyślą, kiedy wedrę się do nich jak nieproszony gość z tamtego świata? Przecież utonąłem w przerębli na ich oczach. Kiedy to było, całe wieki temu.
Mała jadalnia okazała się ciasnym pokoikiem ze sklepionym sufitem. Świece płonęły blado. Ruszyłem do przodu, zamierzając klepnąć Bariana w ramię, lecz kolejny krok był zatrzymany wpół drogi.
Obejrzeli się, nie od razu, po kolei: najpierw ślicznotka w ładnej sukni, potem wystraszona garbuska, siedząca w samym końcu stołu, nastroszony czarniawy bastard, ponury szef z krzaczastymi brwiami. Młodzik o szerokiej szczęce i spojrzeniu wiejskiego głupka w ogóle nie zwrócił na mnie uwagi, niespiesznie opróżniając talerz.
Jak zadrżały i jak rozszerzyły się źrenice Alany, kiedy wspominała…
„Wykorzystywał". Co za ohydne słowo.
Ile razy o tym marzyłem?! Ile razy chciałem chwycić go za gardło, walnąć gębą o stół, w piach albo żarzące się węgle…
Wielkie nieba. Powinienem był wycofać się po cichutku, zamykając za sobą drzwi. Jak najszybciej wynieść się stąd, ponieważ za jakiś czas zjawią się tu wielbiciele talentu Tantali i wykonają za mnie całą brudną robotę. Pomszczą Alanę, nie wiedząc nawet o jej istnieniu. Nie będzie mi jednak lżej.
„Miał takie zaślinione usta i nieświeży oddech…”
– Los bywa łaskawy – mruknąłem z satysfakcją. Zrobiłem ciężki krok naprzód.
Bastard poznał mnie pierwszy. Drapieżnie wykrzywiony mrugnął do swego szefa. Krzaczaste brwi zbiegły się nad nosem w jedną kosmatą linię.
Bastard wyciągnął rękę, a wtedy z rękawa wyskoczył i spoczął w jego dłoni szeroki nóż. Jego szef miał w ręce stalową kulę na łańcuchu. Żarłoczny chłopak czknął, otarł usta dłonią i podniósł na mnie zdziwione oczy.
Oni także mnie pamiętali.
– Jesteś sam? – zapytała cicho kobieta.
Rzuciłem się do przodu, chwyciłem za krawędź stołu i wywaliłem go na ucztujących. Wysiłek okazał się większy, niż sądziłem, zraniona ręka zatętniła bólem. Garbuska wyskoczyła spod lecących na nią naczyń, kobieta cofnęła się, szef z rykiem wygrzebał się spod blatu. Ten z pokaźnymi szczękami oberwał w nos ciężką wazą do zupy. Pojawiła się pierwsza krew.
Bastard, który zdążył stanąć na nogach, zamachnął się lekko ponad padającą na podłogę garbuską. Ledwie zdążyłem się uchylić. Taboret, którym szef we mnie cisnął, walnął w drzwi za moimi plecami. Rękę bastarda z nożem nie tyle zobaczyłem, co wyczułem. Cios nie osiągnął celu, lecz ręka rozbolała mnie jeszcze bardziej.
Bastard był naprawdę groźnym przeciwnikiem, ale mnie interesował przede wszystkim jego szef. Dwa kłaki siwej wełny nad świdrującymi mnie oczami. Czekał na boku, podrzucając swoją kulę. Zwróciłem uwagę na jego dłonie.
Długie palce, cienkie w stawach i nabrzmiałe na końcach. Poogryzane paznokcie i tylko na najmniejszym pozostawiony żółtawy, długi pazur.
Ileż to razy postanawiałem nie myśleć więcej o „zaślinionych ustach"? Czy Alana mówiła coś o dłoniach? Może bała się je wspominać? Jak owe dłonie dotykały…
Przypływ wściekłości nigdy nie bywa pomocny.
Mgła przed oczami. Bastard krzyknął boleśnie. Był zręczny, lecz ja okazałem się silniejszy. Dłoń z nożem rozwarła się, gdy nadział się na nogę od stołu. Szerokoszczęki też nie miał szczęścia. Oberwał po łbie kawałkiem taboretu, upadł na stos naczyń i znieruchomiał. Żelazna kula, na którą tak liczył szef, uderzyła bezcelowo w sufit, ciągnąc za sobą łańcuch jak ogon.
Kobieta próbowała się wmieszać. Nie chciałem jej uszkodzić, więc po prostu usunąłem ją z drogi. Kominek dogasał. Droga doń była trudna, tym bardziej, że szef trupy, wywijający buciorami w powietrzu, próbował mnie kopnąć w kolano. Ciągnąłem go, jak rolnik sochę. Kominek był coraz bliżej. Wiedziałem, że nie zdołam opowiedzieć o tym Alanie, lecz krwawa mgła wciąż zalewała mi oczy. Chciałem, żeby się tamten pokajał. Żeby długo przepraszał, dopóki krzaczaste brwi nie zamienią się w wypalone korzonki.
– Za co?!
Читать дальше