— Też tak sądzę.
— A w sprawie tego, co teraz powinniśmy zrobić… — Ruszyła przodem i poprowadziła go wąskim korytarzem, który wyglądał o wiele przytulniej w świetle obu lamp. — Mamy jeszcze chwilę na podjęcie decyzji. Uważam jednak, że nie powinniśmy zostawać za murem. Podziemia to nie miejsce dla porządnego młodzieńca.
— Z tego co słyszałem, nie są też zbyt odpowiednie dla kobiet.
— Dla kobiet też — musiała to uczciwie przyznać. — Tyle że może te zastrzeżenia nas nie dotyczą. Ja jestem zabójczynią, a ty uciekinierem. Może zasługujemy oboje na mieszkanie w tym mieście, z tymi ludźmi, i kto wie, czy nie uczynilibyśmy dla nich czegoś dobrego. Przecież tutaj nie może być gorzej, niż mieliśmy tam, za murem.
Na podłodze salonu zauważyli ogromny cień kapitana Claya. Croggon Hainey wkraczał właśnie przez frontowe drzwi, poprawiając maskę i nie przestając wyklinać złodzieja swojego statku. Przerwał tylko na chwilę, by rzucić w ich kierunku:
— Dziwna sprawa, pani Wilkes. Nikt mnie jeszcze nie zapraszał do obrabowania swojego domu.
Rozejrzała się po smętnie zwisających paskach tapety, zapleśniałych dywanach i rdzawych plamach zdobiących ściany tam, gdzie kiedyś je pomalowano farbami. Resztki mebli spoczywały na podłodze między oknami i przed kominkiem, a cienie rzucane przez porozbijane szyby tworzyły przedziwne mozaiki w całym wnętrzu. Przez otwarte drzwi widziała majaczącą w oparach gazu tarczę wschodzącego słońca. Jego blask był tak słaby, że z trudem rozjaśniał salon. W tych anemicznych promieniach dom wydawał się jeszcze większą ruiną, niż był w rzeczywistości.
Zeke nie uśmiechał się od dłuższej chwili, ale teraz znów wyszczerzył zęby i powiedział:
— Aż trudno uwierzyć, że to rumowisko może kryć coś cennego. Niemniej mama twierdzi, że schowała trochę pieniędzy na piętrze.
Briar objęła go i przytuliła tak mocno, jak tylko mogła.
— To mój dom — rzuciła do obu kapitanów. — Jeśli jest tu coś, co warto zabrać, chodźmy po to. Ja już swoje zrobiłam. Mam to, po co przyszłam.
Zeke stał nieruchomo, gdy mierzwiła mu dłonią włosy, potem spojrzał na kapitana Claya.
— Czy to prawda, że był pan na stacji podczas wielkiej ucieczki? Mama twierdzi, że to pan przyniósł mojego dziadka do domu.
Olbrzym skinął głową.
— Zgadza się — przyznał. — Przynieśliśmy go z bratem. Zajmijmy się jednak tym, po cośmy tutaj przyszli. Opowiem ci o wszystkim po powrocie na pokład, jeśli nadal będzie cię interesowało. Dowiesz się o wszystkim.
Nadzorca w oczyszczalni, noszący grube rękawice człowiek o poirytowanej twarzy, powiedział Hale’owi Quarterowi, że nie, pani Blue nie pojawiła się znowu w pracy. Szczerze mówiąc, nie widział jej na terenie zakładu od niemal tygodnia, więc z tego co mu wiadomo, zapewne nie jest już pracownicą tej szacownej instytucji. Dodał jeszcze, że nic nie wie o jej losie. I nie, nie ma bladego pojęcia, gdzie mogła się udać ani co teraz robi. Jeśli jednak Hale naprawdę jest zainteresowany jej losem albo nie ma nic lepszego do roboty, może pogrzebać w jej rzeczach osobistych, które zostały w szatni. Zdaje się, że nikt do tej pory nie opróżnił jej półki.
Briar nie posiadała nic, czego ktoś mógłby pożądać.
Młody biograf skinął głową, potem przesunął palcem po kołnierzyku przy szyi, ocierając pot. W pomieszczeniu panował straszliwy ukrop. Para buzowała, piszczała, a czasami tryskała nawet strumieniami z zaworów na wielkich machinach. Wrząca woda w trakcie procesu oczyszczania była przelewana z tygla do tygla syczącymi kaskadami gorąca. Pozostali robotnicy spoglądali na niego podejrzliwym okiem, okazując otwartą niechęć, mimo że nikt im jeszcze nie zdążył powiedzieć, w jakiej sprawie Hale zawędrował aż tutaj. Wystarczało im samo to, że miał na sobie idealnie dopasowane ubranie i trzymał pod pachą pokaźnych rozmiarów notes. Wystarczało, że nosił okulary, które zachodziły mgłą, ilekroć zawory rur nad jego głową obniżały ciśnienie. Nie był jednym z nich, dlatego nie zamierzali się z nim bratać. Pragnęli tylko, by zabrał tyłek w troki i wyniósł się z miejsca ich pracy.
Hale nie zamierzał ich zawieść. Opuścił halę, ślizgając się kilkakrotnie na mokrych kratownicach, po których robotnicy poruszali się pomiędzy kolejnymi stanowiskami. Zanim jednak wyszedł, zawołał krztuszącym się głosem:
— Jak poznam, które rzeczy należały do niej?
Nadzorca nawet nie oderwał wzroku od manometru. Gruba wskazówka drżała na jego skali, przeskakując pomiędzy niebieskim a żółtym polem.
— Wystarczy popatrzeć — odkrzyknął.
Hale cofnął się do tylnego wejścia, a potem przeszedł do pomieszczenia, w którym pracownicy trzymali swoje rzeczy. Wystarczyło kilka chwil, by zrozumiał, o czym mówił nadzorca. Znalazł półkę z nazwiskiem Briar, a w każdym razie tę, na którym powinno się znajdować. Przez całą jej długość ciągnęły się bowiem pozamazywane napisy, z których trudno było cokolwiek wywnioskować.
Na półce znalazł parę rękawic, niemniej gdy spróbował je wyjąć, by dokładniej obejrzeć, okazało się, że nie może oderwać ich od deski.
Stanął na palcach i rzucił okiem do wnętrza przegrody. Zobaczył w niej kałużę niebieskiej farby, która po zaschnięciu trzymała materiał równie mocno jak klej. Zostawił więc rękawice w spokoju, a ponieważ farba zdążyła już zaschnąć na dobre, zaczął macać za nimi, licząc, że trafi na inne ślady z życia Briar. W samym kąciku wyczuł pojedyncze szkło tanich gogli i pustą kopertę opatrzoną nazwiskiem Wilkes.
Nie znalazł niczego więcej, więc stanął znów pewniej na podłodze. Zaczął stukać palcem o sprzączkę pasa, co pozwalało mu skupić myśli. Niestety, tym razem nie na wiele się to zdało. A to oznaczało, że skończyły mu się pomysły. Gdziekolwiek udała się Briar Wilkes Blue, zrobiła to nagle i bez przygotowań. Z nikim się nie pożegnała, nie złożyła wypowiedzenia w pracy, nie spakowała też swoich rzeczy, nie mówiąc już o tym, by wyjawiła komukolwiek, co zamierza zrobić.
Po jej synu także ślad zaginął.
Hale postanowił raz jeszcze zajrzeć do jej domu. Jeśli nikogo tam nie zastanie, będzie mógł przynajmniej dowiedzieć się od sąsiadów, czy matka bądź syn pojawili się w okolicy albo kto tam zaglądał w ostatnim czasie. Może chociaż któryś z koleżków Ezekiela będzie się plątał przy domu. A jeśli szczęście nie dopisze, Hale zajrzy przez okna, aby potwierdzić to, czego i tak był pewien: że Briar Wilkes Blue odeszła na dobre i nie zamierza tu wracać.
Wsunął notes pod pachę i ruszył w długą drogę w górę błotnistego zbocza, rozmokniętymi uliczkami Przedmieść, w kierunku posesji, na której spoczął Maynard Wilkes. Pora była wciąż wczesna, a siąpiący z nieba rzadki deszczyk nie dawał się zbyt mocno we znaki. Słońce prześwitywało blado przez nieliczne wyrwy w pokrywie chmur, rzucając śmieszne cienie na odciski końskich kopyt i kół wozów, które przemierzały rozmiękłe drogi. Zimne wietrzysko dęło mu w plecy, ale nie było tak lodowate jak jeszcze kilka dni temu i nie niosło ze sobą tyle deszczu, by zamoczyć wszystkie kartki notatnika.
Zanim dotarł do domu Wilkesów, popołudnie zamieniło się w zbyt wczesny zmierzch, aczkolwiek o tej porze roku nie było to w tej okolicy niczym dziwnym. W perspektywie ulicy widział chłopców, którzy zapalali wysokie latarnie, dostając za to centa od sztuki. W resztkach blasku dnia już z daleka widział, że domostwo nadal jest opuszczone.
Читать дальше