— Naprawdę zabierzesz mnie tam? — zapytał Zeke, jakby nie usłyszał całej reszty wywodu. — Pokażesz mi swój dawny dom?
— Naprawdę — odparła, choć głosem, z którego przebijało wielkie znużenie. — Zabiorę cię tam i oprowadzę po domu. Pokażę ci wszystko — obiecała. — O ile nasz kapitan będzie na tyle uprzejmy, że nas tam dowiezie.
Croggon Hainey wynurzył się zza rufy statku, wciąż złorzecząc i przeklinając.
— Mam nadzieję, Brink, że przeżyłeś wzniosłe chwile podczas tego lotu, bo zabiję cię na miejscu, jak tylko cię znajdę!
Clay spoglądał na niego spod na wpół przymkniętych powiek, ale raczej z rozbawieniem niż troską.
— Jeśli usłyszy o dodatkowym zarobku, z pewnością da się namówić na małe zboczenie z trasy — rzucił. — Poza tym to moja jednostka. Polecimy do twojego domu, jeśli sobie tego życzysz. Czy jest tam jakieś miejsce, do którego możemy przycumować albo chociaż rzucić kotwice?
— Na podwórzu rosło drzewo, stary dąb, teraz pewnie jest już zupełnie martwy, ale powinien utrzymać statek przez kilka minut.
— To powinno wystarczyć — przyznał, mierząc ją wzrokiem od stóp po głowę i tak samo przyglądając się Zeke’owi. — Możemy ruszać, kiedy zechcecie.
— Zatem ruszajmy, skoro jest pan już gotowy — odparł chłopak, pochylając się, by objąć matkę w pasie. Zaskoczył ją tym gestem i uradował jednocześnie.
Cieszyła się z jego reakcji, choć poczuła także ukłucie smutku. Zdawała sobie sprawę, że któregoś dnia jej syn dorośnie, nie spodziewała się jednak, że to nastąpi tak szybko. Chyba dlatego nie była pewna, jak powinna zareagować na jego wylewność.
Czuła potworne zmęczenie, oczy piekły ją straszliwie po kilku nie do końca przespanych nocach, głowa pękała od trosk i od uderzenia w skroń, które zafundował jej Minnericht. Oparła się więc o syna i gdyby nie kapelusz ojca, który miała na głowie, mogłaby złożyć ją na jego ramieniu.
Clay obejrzał się przez ramię, sprawdzając, czy jego podwładni zakończyli już pracę.
— Rodimer jest na pokładzie? — zapytał Fanga.
Chińczyk skinął głową.
— A tak, Rodimer — wtrąciła Briar. — Pamiętam go. Szczerze mówiąc, zdziwiłam się, że nie bierze udziału w rozmowie.
— On nie żyje — poinformował ją bezceremonialnie kapitan.
— Kiedy uderzyliśmy w ziemię, skręcił sobie… coś tam w środku. W jednej chwili czuł się dobrze, a w następnej już go nie było. A teraz sam nie wiem. Chyba odwieziemy go do domu. Niech jego siostra zdecyduje, co zrobić z ciałem.
— Tak mi przykro — szepnęła Briar. — Polubiłam tego człowieka.
— Ja też — przyznał Clay. — Niemniej nic więcej nie możemy dla niego zrobić. Wynośmy się z tego przeklętego miejsca. Rzygać mi się chce na myśl o dalszym noszeniu maski. I wdychaniu tego syfiastego powietrza. Chcę być jak najdalej stąd. Chodźcie — zachęcił ich. — Czas wracać do domu.
Niecałe pół godziny później „Naamah Darling” wzbił się w powietrze.
Unosił się bardzo wolno, gdyż kapitan musiał przetestować działanie wszystkich dysz, zbiorników oraz systemu sterowania. Poruszał się jednak zadziwiająco lekko jak na machinę tych rozmiarów i wagi. Wkrótce fort pozostał daleko w dole.
Croggon Hainey zajął fotel pierwszego oficera i z zaciętą miną wykonywał obowiązki należące do tej pory do Rodimera. Fang zapiął pasy i pełnił w milczeniu funkcję nawigatora, odpowiadając na pytania gestami ręki i skinieniem głowy. Briar i Zeke przycupnęli przy skraju panoramicznej szyby, spoglądając w dół na pokryte oparami miasto.
— Musimy zostać na razie w zasięgu Zguby — poinformował ich kapitan. — Gdybyśmy wznieśli się wyżej, trafilibyśmy na krzyżujące się wiatry, a nie chcę narażać mojej dzieciny na żadne niebezpieczeństwa, zanim nie przetestujemy wszystkich systemów. Spójrzcie na lewo. Widzicie dworzec?
— Ja widzę — zapewniła go Briar.
Pod nią rozciągały się długie pomosty, które pozwalały mieszkańcom tej dzielnicy swobodnie poruszać się w obu kierunkach, i w połowie ukończona bryła dworca sąsiadująca z bagnistymi równinami i wielkim murem. Nieco dalej płonęły ogniska, było ich naprawdę wiele, a obsługujący je ludzie wyglądali z tej wysokości jak myszy.
„Naamah Darling” przemknął obok wieży zegarowej dworca, nieco zbyt blisko, jak na jej gust. Tarcza gigantycznego czasomierza, większego od jej sypialni, łypała w ich kierunku bielmem okrągłego oka. We wnętrzu wieży nie było mechanizmu, który by ją ożywił, a na cyferblacie wskazówek pokazujących upływ czasu. Była duchem wydarzeń, które nigdy nie miały miejsca.
Teraz statek powietrzny unosił się nad ulicami miasta, na każdej aż się roiło od zgnilasów. Nieumarli poruszali się małymi grupkami i całymi stadami, obijając się bezmyślnie od ścian niczym kości rzucone z kubka. Briar patrząc na nich, poczuła głęboki żal, zapragnęła, by ktoś kiedyś położył kres tej męce i uśmiercił ich co do jednego. To kiedyś byli ludzie tacy jak ona i zasługiwali na lepszy los. Ale czy na pewno?
W miarę jak statek wznosił się coraz wyżej, lecąc wzdłuż zbocza najwyższego wzgórza w mieście, myśli Briar wróciły do Minnerichta i do reszty straciła pewność. Może nie wszyscy zasługiwali na lepszy koniec. Może tylko nieliczni byli tego godni.
Spojrzała na stojącego u jej boku syna. Wyglądał przez to samo okno na ruiny dumnego niegdyś miasta. Uśmiechał się pod nosem, lecz nie dlatego, że widział coś pięknego, tylko z radości, że udało mu się przetrwać i wyrwać z tego piekła, by wyruszyć po jedyną nagrodę, jakiej naprawdę pragnął. Briar przyglądała się jego uśmiechniętej twarzy. Robiła to ukradkiem, nie chcąc go speszyć. Chciała, by ten uśmiech trwał jak najdłużej, ponieważ nie miała pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek go zobaczy.
— Pani Wilkes, musi nas pani poprowadzić — odezwał się kapitan Clay. — Wiem, że mieszkała pani na tym wzgórzu, ale nie znam dokładnego adresu.
— Proszę lecieć wzdłuż Denny — pokazała ręką kierunek. — Dom jest na samym końcu po lewej. To ten największy budynek.
Wyłonił się z oparów nisko zalegającego gazu jak zamek z bajki. Szare ostre kontury odcinające się od pochyłości zbocza niczym pąkla od burty łodzi. Widziała już płasko zakończoną wieżę z wieńczącym ją ogrodzonym tarasem i kojarzącymi się z piernikowym lukrem ciągami rynien. W ciemności nie potrafiła jednak ocenić, czy dom zachował żywe barwy.
Pomalowano go ongiś na jasnolawendowy kolor, jej ulubiony. Wyznała kiedyś Leviemu — i tylko jemu — że uwielbia imię Heather, kojarzące się jej z wrzosowiskami, i wiele by dała, by rodzice tak właśnie ją nazwali. Wtedy odparł, że ich dom będzie miał taką właśnie barwę, a jeśli Bóg kiedykolwiek obdarzy ich córką, pozostawi kwestię wyboru imienia żonie.
Wizja tej rozmowy znów ją nawiedziła. Była krótka i ostra, jakby to wspomnienie zamarzło i utknęło jej w głowie.
Raz jeszcze spojrzała na Zeke’a, dyskretnie, kątem oka. Nie miała wtedy pojęcia o jego istnieniu. Tak wiele się wówczas działo, że brakowało jej czasu na myślenie o tym wszystkim i dopiero później zrozumiała, dlaczego czuła takie mdłości i miała ochotę na jedzenie tak przedziwnych potraw… Dotarło to do niej już na Przedmieściach, gdy po raz drugi musiała chować ojca. Żyła wtedy za pieniądze uzyskane ze sprzedaży srebrnej zastawy wyniesionej z rezydencji Leviego. Wyprzedawała ją sztuka po sztuce, by przeżyć trudne czasy stawiania muru wokół miasta, które nazywała swoim domem.
Читать дальше