Nie była tego pewna, miała wszakże taką nadzieję.
Czas, który sobie kupili dzięki Stokrotce, właśnie się skończył, a gdyby nawet było inaczej, i tak odbiegli już zbyt daleko od dworca, by broń soniczna mogła ogłuszyć znajdujące się w tej okolicy zgnilasy.
Minęli dwie przecznice i znów skręcili.
Zeke przystanął, by zebrać myśli.
— Proszę — szepnęła Briar błagalnym tonem. — Tylko mi nie mów, żeśmy się zgubili.
Przywarła do ściany i pociągnęła syna za sobą.
— Nie zgubiłem drogi — zapewnił ją. — Spójrz, tam jest wieża, najwyższy budynek w tym mieście. Zaraz za nim powinien być fort. Za chwilę powinniśmy go zobaczyć.
Miał rację. Przebyli resztę trasy, wymacując sobie drogę w kompletnej ciemności i skrywających gwiazdy oparach Zguby, i w końcu wylądowali przed główną bramą fortu, którą oczywiście zabarykadowano od wewnątrz. Briar zaczęła walić w nią, wiedząc oczywiście, że może takimi hałasami zwrócić na siebie uwagę nie tego, kogo trzeba. Zdawała sobie jednak sprawę, że musi podjąć takie ryzyko. Jeśli nie znajdą się za chwilę za ogrodzeniem, dopadną ich nadchodzące już zgnilasy. Słyszała ich jęki dochodzące z przeraźliwie bliskiej odległości, a z tego miejsca nie było innej drogi ucieczki.
Sakwa zwisająca na pasku i obijająca się jej o biodro wydawała się tak lekka, że bała się ją otworzyć, by sprawdzić, ile naboi w niej jeszcze zostało. Wiedziała, że słowo „niewiele” z pewnością oddaje powagę sytuacji, i na samą myśl o nim czuła zimny dreszcz oraz mdłości.
Zeke dołączył do niej, on też tłukł pięściami w bramę fortu i kopał ją zaciekle.
Nagle z drugiej strony masywnych wrót usłyszeli głośne szuranie i odgłos czegoś ciężkiego spadającego na ziemię. Grube pale, z których zbito ogrodzenie okalające fort i bramę, zaczęły się rozsuwać. Po chwili szpara pomiędzy nimi robiła się na tyle szeroka, że kobieta i jej syn mogli się przecisnąć na dziedziniec. W tym samym momencie zza najbliższego narożnika wychynęły pierwsze szeregi szarżujących zgnilasów.
Briar rozpoznała tych ludzi po sylwetkach, przez maski bowiem nie mogła widzieć ich twarzy.
Fang był szczupły i nieruchomy jak posąg.
Gigantycznej postury kapitana Claya nie sposób było pomylić z nikim innym.
Za palisadą nie było zbyt wiele światła, jednakże nieliczne lampy, które wciąż działały, pozwalały rozpoznać najbliższe otoczenie. Lampy zawieszono na chińską modłę, dyndały łagodnie na długich linach, oświetlając główne przejścia. W oddali dwaj mężczyźni pracowali narzędziami, które sypały wokół snopy iskier. Trzeci pilnował rzężącego generatora parowego, dzięki któremu spawano rozdarte poszycie „Naamah Darling”.
Briar nie widziała statku w tak gęstych oparach gazu, lecz ten fragment, który miała przed oczami, i tak wydawał jej się imponująco majestatyczny mimo wielu łat na poszyciu.
— Wydawało mi się, że nie przylecicie nad miasto jeszcze przez kilka dni — rzuciła w stronę kapitana Claya.
— Nie zamierzaliśmy tego robić — przyznał, wskazując kciukiem mężczyznę obserwującego postęp prac — ale nasz przyjaciel Crog wpadł w tarapaty.
— Ja wpadłem w tarapaty? — Czarnoskóry lotnik obrócił się na pięcie i spojrzał z takim wyrzutem, że Briar zauważyła to nawet przez maskę. — Nie wpadłem w żadne tarapaty. Jakiś wredny sukinsyn porwał mojego „Wolnego Kruka”!
— Witam… kapitanie Hainey — odparła Briar. — Przykro mi to słyszeć.
— Pani jest przykro, mnie jest przykro, wszystkim cholernym owieczkom Pana jest przykro — rzucił gniewnie. — Najpotężniejsza jednostka latająca w promieniu setek mil. Jedyny okręt wojenny, jaki udało się skraść obu walczącym ze sobą stronom, i ktoś ośmielił się zwędzić go mnie! Lepiej pani zmówi pacierz i podziękuje za wielkie szczęście — dodał, wskazując paluchem na Briar.
— Robię to codziennie i będę robić po kres swoich dni — zapewniła go. — A za co mam dziękować?
— Teraz kiedy nie mam już „Wolnego Kruka” — oznajmił — nie mógłbym po panią przylecieć, więc cholera wie, na kogo by pani trafiła. Na szczęście ten niezdarny dziadyga zdecydował, że pomoże mi odzyskać mojego ptaszka, i tak oto się tu znalazłem.
— Jak pani widzi, nie na wiele się to zdało naszemu Crogowi — dodał Clay — ale ja się cieszę, że udało nam się was odnaleźć. Ponieśliśmy pewne szkody — wskazał głową pracujących członków załogi, którzy właśnie wyłączyli spawarkę i zaczynali zwijać przewody, aby zejść z burty statku. — Mogłaby pani zapytać syna, jak do tego doszło. A głównie o to, jak się znalazł na pokładzie „Wolnego Kruka”. Głowiłem się nad tym, odkąd zdałem sobie sprawę, kim jesteś, chłopcze.
Zeke, który stał do tej pory za matką, milcząc i licząc, że dzięki temu zostanie zignorowany, oświadczył natychmiast pokornym tonem:
— Powiedzieli mi, że ten statek nosi nazwę „Clementine”. Mieli mnie wywieźć za mur, na Przedmieścia. Pani Angelina mi to załatwiła. Powiedziała, że mnie zabiorą i wysadzą po drugiej stronie. Nie wiedziałem, że statek był kradziony.
— Był kradziony, jak najbardziej. Ja ukradłem go pierwszy, nie przeczę. Potem go przerobiłem. Sprawiłem, że zaczął się nadawać do latania. Nazwałem go „Wolny Kruk” i był mój, ponieważ praktycznie odbudowałem go od podstaw.
— Tak mi przykro — bąknął Zeke.
— Powiadasz, że to Angelina wsadziła cię na pokład? Przecież ona zna większość nas, lotników obsługujących trasy do miasta — zauważył Clay, drapiąc się w miejscu, gdzie maska niezbyt dobrze przylegała do ucha. — Nie sądziłem, że pójdzie na układ i przekaże cię w ręce kogoś, kogo prawie nie zna.
— Mówiła, że ich zna — zaprzeczył Zeke. — Ale chyba ma pan rację i nie była to zbyt zażyła znajomość.
— Gdzie ona teraz jest? — Croggon Hainey nieomal wykrzyczał to pytanie. — Gdzie jest ta zwariowana stara Indianka?
— Wraca teraz do Skarbców — poinformowała go Briar, próbując zakończyć tę rozmowę. — A my powinniśmy się stąd zabierać. Na stacji doszło do straszliwych wydarzeń i chaos zaczyna się rozprzestrzeniać.
— Tym bym się nie przejmował — zbył ją Hainey. — Nasz fort wytrzyma wszystko, a ja muszę porozmawiać z tą kobietą, by…
— Proszę pana, tamten kapitan nazywał się Brink — wtrącił Zeke, próbując pomóc. — Miał rude włosy i mnóstwo tatuaży na ramionach.
Hainey zamarł, gdy chłonął te informacje, po chwili zaś wyrzucił ramiona w górę i jął wygrażać niebu.
— Brink! Brink! Znam tego parszywego dupka! — Obrócił się, wciąż młócąc rękami powietrze i kopiąc wyimaginowane cele, a potem ruszył w stronę statku, nie przestając kląć i wygrażać, mimo że obiekt jego czułości nie mógł tego słyszeć.
Andan Clay spoglądał w ślad za oddalającym się przyjacielem, dopóki ten nie zniknął za kadłubem „Naamah Darling”. Wtedy odwrócił się do Briar i otworzył usta, aby coś powiedzieć. Ona jednak okazała się szybsza.
— Wiem, kapitanie — zagaiła — że nie zamierzał pan wracać do miasta przed wtorkiem, niemniej cieszę się, że jest pan tutaj. Mam nadzieję… — zamilkła na moment, nie mogąc dobrać właściwych słów — że nie odmówi mi pan jeszcze jednej małej przysługi. Zadbam też o to, by został pan stosownie wynagrodzony, i gwarantuję, że nie będzie to wymagało nadkładania drogi.
— Powiada pani, wynagrodzony?
— Zgadza się. Jak będziemy się stąd wynosić, chciałabym, aby zatrzymał się pan na moment przy moim dawnym domu. Chciałabym, żeby Zeke zobaczył, gdzie kiedyś mieszkałam. Jak pan zapewne pamięta, mój mąż był jednym z najbogatszych ludzi w okolicy. Wiem, gdzie ukrył część swoich pieniędzy, i jestem pewna, że nawet najlepiej wyposażeni rabusie nie byli w stanie ich znaleźć. Jest tam kilka… skrytek. Z przyjemnością podzielę się z panem wszystkim, co stamtąd weźmiemy.
Читать дальше