– Udało mi się zatrzymać rozrost narośli. – Hansen wskazał ramię chorego. – Użyłem podskórnych i domięśniowych zastrzyków z jodu. W ciągu sześciu miesięcy infekcja nie objęła większego obszaru skóry.
– A nowe ogniska? – zaciekawiła się kobieta.
– Dwa na plecach. Od razu zastosowałem jod i zatrzymałem ich ekspansję.
– Tak czy inaczej, to działanie doraźne – zauważyła von Lindenbrock. – Bakterie z pewnością są obecne we krwi i jest chyba kwestią czasu, gdy zainfekują kolejne rejony.
– Owszem – potwierdził Armauer. – Leczenie objawowe. Ale krwi nie umiemy jeszcze oczyścić. Wydaje się, że jod i chinina ograniczają żywotność bakcyli w osoczu i być może ich zdolność infekcji tkanek, ale tych preparatów nie da się stosować przez dłuższy czas. Niszczenie, a choćby tylko ograniczanie rozrostu zmian przedłuża życie i sprawność ciała. Nie będąc w stanie pokonać choroby, ograniczam jej skutki, odsuwam w czasie kalectwo. W tych warunkach to już dużo.
Odprawił chorego. Kolejnym był około dziesięcioletni chłopiec. Włosy miał gęste i ciemne, oczy niemal czarne. Uśmiechnął się nieśmiało do lekarzy i bez nakazu zdjął koszulę. Skóra na plecach była czysta, jednak na brzuchu, w okolicy pępka znajdowała się narośl około trzycentymetrowej średnicy.
– To jeden z naszych najnowszych pacjentów – westchnął Hansen. – Normalnie byłby umieszczony w szpitalu, a nie tutaj, ale prosił o to... Znajduje się tu jego matka i starsza siostra. Obie przebywają u mnie już od lat, mieliśmy nadzieję, że rodzina jest czysta. – Zacisnął szczęki.
– Trąd, niestety, potrafi kilka lat przyczaić się i rozwijać bezobjawowo – powiedział cicho Skórzewski. – Szkoda dzieciaka.
Chłopiec odwrócił się bokiem, lekarz odgarnął jego włosy z lewej strony, odsłaniając ucho. Na małżowinie wykwitło już kilka grudek.
– To pojawiło się niedawno – powiedział stary lekarz. – Zastosowałem standardową w tym wypadku kurację, ale choroba zdaje się postępować. Obawiam się, że nie ma wielkich szans... – westchnął. – O ile w ogóle można mówić o szansach w przypadku zgromadzonych tu pacjentów.
Chłopiec powiedział coś w niezrozumiałym dla Skórzewskiego dialekcie. Polak osłuchał się trochę z językiem używanym tu, na południu, w regionach, gdzie przez wiele lat odciskały się silne wpływy duńskie. Wiedział jednak, że na północy mówi się zupełnie inaczej, tam norweski zakonserwował się w czystej, bardziej archaicznej formie. W dodatku społeczności zamieszkujące izolowane doliny wytworzyły własne gwary. Doktor Hansen coś mu odpowiedział. Dzieciak zrobił smutną minę i rozłożył ręce. Polak spojrzał na przyjaciela pytająco.
– Mówi, że jego przyjaciółka, wiewiórka, nie pojawia się od kilku dni – rzekł lekarz po niemiecku. – Nie chciałbym go ranić, ale obawiam się, że albo uciekła, albo spotkał ją podobny los, jak inne zwierzęta.
Powiedział coś do chłopca łagodnym tonem. Mały uśmiechnął się, ubrał i wybiegł z pokoju.
– Jeszcze ma energię, oby starczyło mu jej na długo – mruknął Hansen. – Może zdążę znaleźć dla niego jakieś lekarstwo... Albo któryś z moich uczniów.
– Gdyby zechciał pan, doktorze, spróbować mojej kuracji na pacjentach – odezwała się niespodziewanie doktor von Lindenbrock – jestem do dyspozycji.
– Dziękuję, koleżanko – odparł. – Myślę, że za wcześnie na jakiekolwiek działania. Próby kliniczne nie zostały jeszcze dokończone.
– Myślę, że w przypadku tego chłopca...
– Dziękuję – uciął stanowczo Hansen. – Proszę wprowadzić następnego pacjenta – zwrócił się do pielęgniarza.
Przez kolejne dwie godziny przedefilowało przed nimi kilkanaścioro chorych. Hansen, choć widać było, że jest bardzo zmęczony i sam ciężko przechodzi infekcję, szczegółowo wyjaśniał każdy przypadek, opisując stosowane kuracje i uzyskane efekty terapeutyczne. Wyniki były skromne. Rokowania w zasadzie zawsze złe lub bardzo złe.
Śmierć ich wszystkich nadal stoi tuż za drzwiami, myślał Polak. On co najwyżej spowalnia jej nadejście... Z drugiej strony, to szpital doświadczalny. Jeśli znajdzie lek, oni pierwsi na tym skorzystają. Choć narażają się też bardziej, bo to na nich sprawdzane są nowe preparaty i metody leczenia. A te mogą się okazać naprawdę groźne... Coś za coś.
Spojrzał spod oka na Niemkę. Obserwowała chorych z wyraźnym podekscytowaniem, kolejne przypadki budziły jej żywe zainteresowanie. Nie zadawała w zasadzie pytań, poprzestawała na wyjaśnieniach starego lekarza. Skórzewski zżymał się na widok jej podniecenia. Wydawało mu się kompletnie nie na miejscu.
Pewnie pierwszy raz styka się z trądem. Norwegia, Rosja i Grecja to ostatnie poważne rezerwuary tej choroby na kontynencie, rozważał, szukając usprawiedliwienia. W Niemczech zapewne mają do czynienia z pojedynczymi przypadkami, i to przywleczonymi przez powracających z Tanganiki czy też, jak to nazywają, Niemieckiej Afryki Wschodniej.
Jednocześnie czuł, jak narasta w nim niechęć do tej kobiety. Patrzyła na kolejnych chorych z zainteresowaniem, ale chłodno, nie jak na ludzi, lecz jak na okazy zoologiczne. On sam wiele razy starał się utrzymywać dystans. Tłumił emocje, bo utrudniały pracę, przeszkadzały w znajdowaniu rozwiązań. Mimo to zawsze widział w pacjentach zwykłych, cierpiących ludzi.
– I tak to mniej więcej wygląda – powiedział Hansen, gdy ostatni chorzy opuścili gabinet. – Ciągła walka, ciągłe testowanie metod, środków, preparatów. Niewielkie sukcesy. Ale te prawdziwe efekty ograniczania epidemii uzyskujemy metodami pozamedycznymi, a wręcz administracyjnymi. Izolacja chorych, przymusowa hospitalizacja, obowiązkowe regularne badanie członków rodzin, w których doszło do zachorowań... Dziś wiemy już, że okres inkubacji choroby jest niezwykle długi, od zarażenia do pojawienia się pierwszych symptomów mija nawet siedem lat.
– Czy chory w tym okresie zaraża? – zapytała Laura.
– Prawdopodobnie jest to możliwe. Niestety, testy pilokarpinowe zawodzą. Poszukiwania bakterii we krwi i tkankach, które nie uległy jeszcze zmianom, wymagałyby przygotowania dziesiątek preparatów. To jak szukanie igły w stogu siana. Nie mamy testów pozwalających precyzyjnie wykryć zarażonych. To jedna z przyczyn, dla których przegrywamy.
– Gdyby tak opracować metodę wykrywania choroby na wczesnym etapie i przebadać całą ludność Norwegii – zapalił się Skórzewski. – Albo przynajmniej regionów, gdzie choroba atakuje najczęściej.
– To właśnie jest zadanie, nad którym od lat łamię sobie głowę. Kongres będzie okazją do wymiany doświadczeń. Chętnie posłucham, jakie pomysły mają moi uczeni koledzy. Moja inwencja po blisko czterdziestu latach nieustannej walki z zarazą wyczerpuje się. Z drugiej strony, medycyna idzie do przodu. Pojawiają się nowe środki chemiczne i techniczne. Wierzę, że pokonanie trądu i innych chorób to już tylko kwestia czasu. Wiek dwudziesty będzie czasem wielkiego triumfu farmaceutów. Co najwyżej nie my spijemy śmietankę przynależną odkrywcom. No, chyba że nasze starcze umysły wykrzeszą nagle ostatnią iskrę geniuszu. – Uśmiechnął się, jakby miał jakiś pomysł.
– Coś panu chodzi po głowie? – zdziwiła się lekarka.
Uśmiechnął się skromnie i skinął głową.
– Niech zgadnę. Najnowsza moda, czyli naświetlania promieniami X? – zapytał Skórzewski.
– Myślałem o tym, ale uważam, że bardziej perspektywiczna jest brachyterapia – wyjaśnił Hansen.
– Co proszę? – zdziwił się Polak.
Читать дальше