Tran i owoce morza, pomyślał Skórzewski. Gdyby udało się to tanio przewieźć daleko w głąb Polski, na Podkarpacie, do Galicji, w Lubelskie, tam gdzie krzywica, awitaminoza, anemia i skrofuły zbierają ponure żniwo wśród dzieci... Albo na Syberię, gdzie bywa z tym jeszcze gorzej.
Obok na stole leżały dwie wypatroszone foki. Miały podobne do psich mordki, ciemne oczy patrzyły jakby z wyrzutem. Przeszedł na lewo, ciekawiła go część „przemysłowa”. Latarnie używane na łodziach, haki, sieci, liny, pływaki... Wszystko, co było potrzebne do łowienia ryb i pracy na morzu. Po sąsiedzku oferowano pasy transmisyjne do lokomobili, wykonane z wyprawionej skóry wieloryba, pęki kuponów zelówkowych ze skóry morsów i woreczki guzików toczonych z ich zębów, wiązki wygotowanych fiszbinów dla gorseciarzy, a także skórki wydr i młodych fok. Ocean hojnie obdarzał skalisty i nieurodzajny kraj swoimi bogactwami.
– Do pełni szczęścia brak im tylko bursztynu – mruknął.
Nasyciwszy oczy towarem, lekarz dla odmiany przyjrzał się sprzedawcom. Twarze rybaków, spalone słońcem, wiatrem i słoną bryzą przypominały barwą polerowany brąz. Ogorzałe ramiona, pokryte twardymi węzłami mięśni, naznaczone jaśniejszymi kreskami blizn. Silne dłonie o spękanej skórze i grubych, zrogowaciałych paznokciach. Czasem któremuś brakowało palca lub jego kawałka.
To jak sztuka. Praca rzeźbi ciało... – pomyślał. Sól i wiatr wypalą twarz jak cegłę. Dwudziestolatek wygląda, jakby miał lat czterdzieści. Ale zarazem zabieg ten konserwuje i gdy marynarz dobiega siedemdziesiątki, nadal wygląda na czterdzieści. A potem przychodzi choroba i niszczy... Nieodwracalnie.
Westchnął w duchu. Od tak dawna miał na co dzień do czynienia z ludźmi kalekimi i wyniszczonymi przez infekcje, że widok rybaków kipiących zdrowiem oraz tężyzną fizyczną stanowił miłą odmianę i sprawił mu nieoczekiwaną przyjemność.
Długo stał, patrząc na nabrzeżne szopy, pomosty, dziesiątki cumujących tu rybackich łódek. Krzyczały mewy, nawoływali się marynarze i bindużnicy. Ruszył naprzód. Ominął nową część zabudowy i stanął przed starymi drewnianymi budynkami. Pasaże biegnące w głąb były ciemne i cuchnęły suszoną rybą. Wtedy, gdy polowali na Dziadka Trąda, była zima i noc... Teraz, w pełnym blasku letniego poranka nadal odrzucała go myśl o zapuszczaniu się w te zaułki.
Przemógł się. Sprawdził, czy ma rewolwer na podorędziu. Mocniej zacisnął dłoń na lasce. Stare deski zaskrzypiały pod nogami. Szedł przed siebie. Mijali go co jakiś czas tragarze. Jedni toczyli beczki z olejem, inni pchali wyładowane wózki. Byli i tacy, którzy dźwigali worki po prostu na plecach. W magazynach trwał ożywiony ruch, układano suszone ryby jak polana, aż po sufit. Kilka spasionych puchatych kotów, czekając przy drzwiach, miauczało przymilnie. Uśmiechnął się lekko, lubił zwierzęta...
Nie był w stanie powiedzieć, w którym miejscu starli się z tamtą dziwną istotą. Minęło zbyt wiele czasu, wspomnienia się zatarły. Zresztą za dnia wszystko wyglądało zupełnie inaczej... Czuł, że to był kompletnie błędny trop, ale mimo wszystko opuścił labirynt drewnianych uliczek z pewną ulgą.
Żadne ze mnie medium, dumał, wędrując po mieście. Fakt, kilka razy w życiu widziałem różne dziwne rzeczy, ale w zasadzie nigdy nie szukałem celowo takich sensacji... Tylko raz, wtedy. A i to pomógł przypadek. Trzeba rozmówić się z Hansenem. Niech powie dokładnie, co go zaniepokoiło.
Odruchowo zaczął liczyć kroki, ale zaraz przestał.
*
Wrócił do szpitala akurat na śniadanie. Nad kominami snuł się dym. Pielęgniarz, ten sam, którego spotkał wczoraj, poprosił go do środka. Hansen czuł się już o niebo lepiej. Zakutany w gruby serdak siedział przy stole. Pielęgniarz wniósł koszyk z pieczywem, dzbanek z kawą i talerz z wędlinami.
– Przepraszam za wczorajsze przywitanie. Nie byłem w najlepszej formie – bąknął Norweg tytułem usprawiedliwienia.
– Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać. Ta kuracja to kompletne szaleństwo! – powiedział Paweł bez ogródek.
– Niemniej jednak efekty daje bardzo zachęcające – odparował Hansen, nalewając sobie kawy. – Jej podstawy naukowe też wydają mi się mocne. Nie od dziś wiemy, że wysoka temperatura niszczy bakterie. Graniczna temperatura, mam na myśli poziom denaturacji cieplnej białek ludzkiego ciała, niestety ogranicza praktyczne wykorzystanie tej wiedzy.
– Graniczna dla nas – wszedł mu w słowo Paweł. – Bakterie mogą być bardziej odporne. Tak czy inaczej, sztuczne wywołanie i utrzymanie przez dłuższy czas takiej gorączki to swego rodzaju wyprawa na samą krawędź życia. No i wystarczy przesadzić o kilka dziesiątych stopnia, by uszkodzenia tkanek okazały się nieodwracalne. Kategorycznie zabraniam ci tak ryzykować. Mówię to jako lekarz i jako twój przyjaciel! W dodatku to, co usłyszałem... Jak się miewa twoje serce?
– W normie – odrzekł spokojnie Hansen, smarując kromkę chleba masłem.
– Nie powiedziałbym.
– W normie, jak na mój wiek – zbagatelizował Norweg. – A co do kuracji... Też jestem lekarzem, napatrzyłem się na śmierć i nieuleczalne cierpienia. Widziałem ich tyle, że perspektywa śmierci nie robi już na mnie większego wrażenia. Poza tym, jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta.
– Jeśli można wiedzieć, co właściwie ci dolega? – zapytał Polak. – Przez wiele lat pracowałeś w leprozorium, pozostając przy tym w pełnym zdrowiu. Czyżbyś w końcu zaraził się... – przełknął ślinę – od swoich pacjentów? – dokończył cicho.
– Nie, na szczęście nie. Choruję od dawna na syfilis – bąknął Hansen i spuścił wzrok. – Wiesz, przybyłem tu jako młody lekarz zaraz po studiach, nie miałem wiele pieniędzy. Praca przy trędowatych była ciężka i niewdzięczna, ale za to rząd bardzo dobrze nam płacił. W dodatku to było fascynujące. Wiesz, to choroba niczym zagadka dręcząca ludzkość od samego zarania dziejów, opisana szczegółowo w Starym Testamencie i na egipskich papirusach. Myślałem, że to ja znajdę odpowiedź. Znajdę lekarstwo. Czułem, że dyrektor Danielsen się myli... To było wyzwanie... Ja, świeżo upieczony absolwent uczelni, podważam odważnie teorię badacza, który nie tylko był znanym lekarzem, ale też wybitnym zoologiem.
– Nie znajdował bakterii w pobranych próbkach. Twierdził, że przyczyną trądu są obciążenia dziedziczne... Pamiętam – odparł Skórzewski, sięgając po wędlinę.
– Żeby to jednoznacznie potwierdzić, osiemnaście razy próbował zaszczepić trąd na sobie. Nie wyszło. Dopiero ja zburzyłem cały gmach jego teorii i dociekań. To był wielki uczony. A ja? Nikt... Testy, próby... Po roku nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zajmować się czymkolwiek innym. Potem to odkrycie z barwieniem tkanek. Triumf. Znalazłem przyczynę, udowodniłem, że to bakterie. Oszałamiający sukces, przed którym skapitulował tak wybitny umysł. Zaimponowałem staremu, doświadczonemu badaczowi do tego stopnia, że oddał mi swoje stanowisko. Było trochę szarpaniny, masa lekarzy konserwatystów uważała barwienie preparatów za hochsztaplerstwo. Ale szybko się okazało, że nie ja jeden to stosuję. Golgi we Włoszech opracował metodę barwienia tkanki nerwowej. Dostałem order, rządowe nagrody, pensję królewską... Ale... Sam wiesz, jak jest, kiedy grzebiesz się w czymś takim, stajesz się znany w mieście, cieszysz się szacunkiem, jednak nie masz wielu przyjaciół. A kontakty z kobietami kończą się kompletną katastrofą. Próbowano mnie nawet swatać, ale żadna panna nie miała odwagi wiązać się z lekarzem zajmującym się taką zarazą.
Читать дальше