Otoczył go tłum tragarzy oferujących swoje usługi, ale zbył ich uprzejmie. Walizka była lekka, a skrzynia z książkami pozostawiona w ładowni i tak musiała przejść kontrolę celną. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć dorożki, wreszcie zdecydował się iść pieszo. Odruchowo zaczął liczyć kroki, ale zaraz tego poniechał.
Powędrował przez miasto znajomą trasą. Bergen dorobiło się nowego, większego i nowocześniejszego szpitala-leprozorium, ale doktor Hansen nadal rezydował w starym, przy ulicy Króla Oskara. Dawny szpital jakiś czas temu przemianowano na jednostkę doświadczalną. Zarząd umieszczał tam zarówno pacjentów, którzy jakoś tam rokowali, jak i tych, na których postawiono już definitywnie krzyżyk. Hansen nieustannie badał trąd i ciągle bezskutecznie szukał nowych metod terapii. Nie brakowało mu ochotników do testowania nowych leków.
Skórzewski szedł niespiesznie, napięty jak struna. Ale nic się nie działo. Po niebie sunęły białe chmurki. Wokoło widział uśmiechniętych ludzi, białe elewacje nagrzane słońcem, czerwone róże pnące się po ścianach, soczystą zieleń na stoku góry, a nad nią szare skały skąpane w blasku. Ale nawet ten tchnący optymizmem widoczek wydawał mu się fałszywy...
Uliczka była brukowana. Niektóre domy wyburzono, na ich miejsce pojawiły się nowe, ale bez trudu rozpoznawał znajome zaułki. Znów zaczął liczyć kroki i znów przestał. Wreszcie wyrosła przed nim dobrze znana wieżyczka szpitalnego kościoła.
*
Przy bramie niegdyś stał posterunek żandarmerii. Teraz otworzył mu zwykły dozorca. Na pytanie o doktora Hansena wskazał budynki po prawej stronie dziedzińca.
– Doktor jest u siebie na mieszkaniu, ale pewnikiem leży w łóżku, był ostatnio trochę niezdrów.
Słabo mówił po niemiecku. Skórzewski podziękował i ruszył we wskazanym kierunku. Kilkoro pacjentów w różnym wieku siedziało na ławkach pośrodku dziedzińca. Na widok gościa wstali i ukłonili się, on też uprzejmie uchylił kapelusza. Choroba każdego dotknęła w inny sposób. Widział nietknięte twarze i oblicza przeżarte naroślami... sprawne dłonie obok zdeformowanych kikutów. Laski i kule stojące przy oparciu. Zacisnął zęby.
To da się wyleczyć, pomyślał. Trzeba tylko znaleźć sposób. Lek. Remedium... Coś, co zniszczy bakcyle. Dla nich wprawdzie i tak nie będzie już ratunku, pozostaną okaleczeni do końca życia, ale miliony innych unikną oszpecenia i przedwczesnej śmierci.
Pod rosnącym na środku dziedzińca drzewem leżało kilka martwych ptaków. Chorzy zdawali się nie zwracać na nie uwagi. Nikt nie sprzątnął padliny...
Hansen mieszkał w budynku naprzeciw szpitala. Doktor nacisnął klamkę i wszedł do sieni, a potem skierował się na lewo. Wyglądało na to, że od jego ostatniej wizyty niczego tu nie zmieniono. Zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział, więc wszedł do wnętrza bez zaproszenia.
Uderzył go zapach potu i odczynników chemicznych, stara, znajoma woń choroby... Z sąsiedniego pokoju wyskoczył młody człowiek w białym kitlu, zapewne pielęgniarz.
– Doktor Paweł Skórzewski z Petersburga – przedstawił się lekarz. – Do doktora Armauera Gerharda Hansena.
– Doktor Hansen jest... eee... niedysponowany – powiedział pielęgniarz po niemiecku. – Naszykujemy panu pokój gościnny i myślę, że jutro...
– Prosić – dobiegło z pokoju.
Pielęgniarz bez słowa ustąpił z drogi. Gość odstawił walizkę i wszedł do pomieszczenia, które okazało się być sypialnią. Zasłony były zaciągnięte, więc w pokoju panował półmrok. Okna szczelnie zamknięto, choć na zewnątrz było bardzo ciepło. Doktor Hansen leżał w łóżku. Nakryty dwiema pikowanymi kołdrami, trząsł się jak w febrze. Po twarzy spływały mu grube krople potu. W kącikach zaczerwienionych oczu zebrała się żółta ropa. Długa, siwa broda była posklejana i skołtuniona.
Skórzewski zapamiętał go jako przystojnego mężczyznę w sile wieku, teraz miał przed sobą wyłysiałego, wyniszczonego przez życie starca.
Minęły trzydzieści dwa lata, przeszło mu przez myśl. Ale on wygląda, jakby upłynęło sześćdziesiąt...
Chory spojrzał półprzytomnie. Mrugnął kilka razy, by oczyścić pole widzenia, ale najwyraźniej rozpoznał gościa od razu. I widać było, że ucieszył go widok przyjaciela.
– Przyjechałeś – uśmiechnął się. – Nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie... Myślałem, że za tydzień lub dwa dopiero. A to... niespodzianka. Tak, niespodzianka...
Składał niemieckie zdania z wyraźnym trudem. Dreszcze sprawiały, iż szczękał zębami.
– Trafiła się okazja, rosyjski okręt płynął z Petersburga przez Morze Białe do Murmańska, tam szczęśliwy traf sprawił, że złapałem kolejne połączenie. Pomyślałem, że pomogę przy przygotowaniach do konferencji. – Mając świadomość, że pielęgniarz wciąż stoi w drzwiach, Skórzewski wolał nie wspominać o treści listu, który otrzymał od Hansena.
– To dobrze... – wymamrotał chory i przymknął oczy. – Jutro omówimy... Tak, jutro... Jutro będzie czas na wszystko... I ja jutro już pewnie będę się czuł lepiej.
Oddech uspokoił się, chory zapadł w płytki sen. Skórzewski pochylił się nad łóżkiem. Odruchowo dotknął czoła Hansena i prawie cofnął rękę. Było rozpalone jak piec. Ujął dłoń. Nie musiał nawet liczyć pulsu. Tętno było bardzo szybkie.
– Stan jest bardzo ciężki – ocenił sucho. – Co mu się przytrafiło? – zapytał pielęgniarza.
– No, malaria – bąknął chłopak.
– Że niby co?! – Polak wytrzeszczył oczy. – Malaria w Norwegii!? Nad samym morzem?! Jakim cudem? Przecież tu nie ma błota, a komary trafiają się sporadycznie...
– Komary są z hodowli – wyjaśnił pielęgniarz. – Ich namnażanie jest bardzo proste, potrzebują słodkiej wody, odrobiny pożywienia i ciepła. Mamy w laboratorium dwa duże balony larw.
– Ale po co je hodujecie?
– Doktor Hansen, by być w dobrej formie na kongresie, postanowił poddać się uprzednio kuracji Wagnera-Jauregga.
Paweł ścisnął skronie. Coś mu to mówiło. Czytał o tym rok lub dwa lata temu. Artykuł? Nie, chyba tylko streszczenie zagranicznej publikacji na ten temat. Był taki szaleniec praktykujący w Baden...
– Proszę jaśniej! – polecił.
– To nowy pomysł na leczenie przewlekłych zakażeń bakteryjnych – odpowiedział prędko młodzieniec, wyraźnie przestraszony stanowczym tonem doktora. – Stosujemy go wedle metodyki doktora Juliusa Wagnera-Jauregga z Wiednia. Chorego zaraża się celowo malarią. Gdy pierwotniaki ją wywołujące namnażają się we krwi, następuje reakcja ciała, nagłe uderzenie gorączki. Temperatura z reguły przekracza czterdzieści stopni Celsjusza i utrzymuje się przez dwa lub trzy dni. Należy ją jedynie kontrolować i w razie nadmiernego wzrostu chłodzić ciało chorego okładami z lodu albo w wannie z zimną wodą. Po trzech dniach, gdy gorączka zaczyna spadać, podaje się chininę, żeby zlikwidować zarodźce malarii. Po kilku tygodniach, gdy chinina całkowicie wyeliminuje się z organizmu, kurację trzeba powtórzyć... Zazwyczaj zaraża się trzykrotnie.
Skórzewski milczał, wstrząśnięty. Teraz sobie przypominał. Słyszał o tej metodzie przed paru laty i już wówczas ogarnęła go zgroza.
– Podaliście mu jakieś leki?
– Tylko wodę i odrobinę soli, wypaca bardzo dużo...
Gość wypatrzył na stoliku termometr i stetoskop. Osłuchał nieprzytomnego. Zmierzył ciśnienie. Gorączka oscylowała nieco powyżej czterdziestu jeden stopni. Teoretycznie był jeszcze drobny margines bezpieczeństwa, ale to, co słyszał w słuchawce stetoskopu, nie brzmiało dobrze.
Читать дальше