– Ryzyko jest zbyt duże – powiedział wreszcie. – Serce bardzo słabe. Poproszę okłady z lodu i podawaj chininę natychmiast, na moją odpowiedzialność. On tego nie przetrzyma! Trzeba niezwłocznie zbić gorączkę!
– Leczenie prowadzi doktor Lindenbrock! – zaprotestował pielęgniarz.
– Co znowu za doktor Lindenbrock? – burknął poirytowany Skórzewski.
– Laura von Lindenbrock, z Baden. Przyjechała dwa tygodnie temu z Berlina, również ma wystąpić na kongresie. Poszła teraz do miasta. Powinna już wrócić, ale...
Skórzewski przymknął oczy, przeszukując pamięć. Tak, kojarzył to nazwisko. Chyba spotkali się na którymś poprzednim kongresie? Taka blondynka w okularach, z ustami zaciśniętymi w gniewną kreskę.
– Do diabła z doktor von Lindenbrock! – warknął doktor Paweł. – Przejmuję ten przypadek. Proszę podać chininę. Jeśli jest lód, naszykować cztery termofory i zimne okłady. Rusz się, człowieku...
– Wolne żarty.
Skórzewski bez słowa wyciągnął z kieszeni rewolwer.
– Chinina, ścierwo! – syknął, odciągając kurek. – Jeśli doktor Hansen umrze, zastrzelę jak psa!
Pielęgniarz spojrzał w czarny otwór lufy, a następnie w oczy przybysza i najwyraźniej wyczytał w nich gotowy wyrok. Przełknął nerwowo ślinę.
– Tak jest – bąknął.
Nawet dość szybko się uwinął. Po kwadransie Hansen zawinięty był w mokre prześcieradła i obłożony lodem. Chinina zadziałała, gorączka powoli spadała. Skórzewski odłożył termometr, pokazujący już tylko trzydzieści dziewięć i pół stopnia, i dopiero teraz odetchnął z ulgą. Pielęgniarz z miną zbitego psa zaproponował, że zaparzy herbaty. Gość łaskawie wyraził zgodę. Chłopak wyszedł. Doktor rozsiadł się wygodnie w fotelu. Przejrzał gazety leżące na stoliku pod oknem, niestety, wszystkie były po norwesku. Zły i zdenerwowany popatrywał na zegarek.
– Gdzie to babsko się szlaja! – syknął po polsku. – Tak ryzykowna kuracja, a ona zostawia pacjenta.
Przeszedł się tam i z powrotem po pokoju. Znowu spojrzał przez okno. Zmierzył choremu gorączkę. Temperatura spadła do w miarę bezpiecznego poziomu trzydziestu dziewięciu stopni. Pielęgniarz przyniósł herbatę, a potem napoił nieprzytomnego wodą.
– Co za szaleństwo – prychnął Skórzewski. – A tak właściwie, gdzie podziewa się doktor Nilsen? Czemu to on nie kontrolował kurację?
– Doktor Nilsen pracuje w głównym kompleksie szpitala. Zresztą obecnie przebywa w usa – wyjaśnił pielęgniarz. – Tutaj zostaliśmy ja, doktor Hansen i jeszcze trzy osoby personelu. Ale niedawno wszystkie trzy odeszły. Więc jest nas dwóch i doktor von Lin...
– Już słyszałem o pani doktor – uciął Skórzewski. – Teraz chciałbym sobie z nią porozmawiać. A tak właściwie to co, u diabła, chcieliście tą metodą wyleczyć?!
– No... – jęknął pielęgniarz, strzelając spojrzeniem na boki.
– Tajemnica lekarska – dobiegło od drzwi.
– Doktor Laura von Lindenbrock – mruknął Skórzewski, taksując drobną blondynkę niechętnym spojrzeniem i kłaniając się krótko.
– Nie powiem, że miło mi pana widzieć, panie doktorze – odpowiedziała gniewnie. – Przerwał pan moją terapię! – Jeden rzut oka wystarczył jej, by ocenić sytuację.
– Primum non nocere, pani koleżanko. Zagrożenie życia pacjenta było zbyt poważne.
– Kuracja ta, choć wygląda drastycznie, w większości przypadków nie jest groźna dla życia. Pacjent zniósłby leczenie – zbagatelizowała. – A teraz, żeby powtórzyć procedurę, muszę czekać kilka tygodni. – Oskarżycielskim gestem wskazała buteleczkę z chininą.
Na nosie miała ciemne okulary przysłaniające część trójkątnej, lisiej twarzy. Czarna suknia upodabniała ją do zagniewanej pruskiej nauczycielki. Z tego, co się orientował Skórzewski, dobiegała czterdziestki, ale wyglądała młodziej, choć włosy splecione w kok przetykały już tu i ówdzie srebrne nitki. Mimo drobnej postury głos miała mocny, a ton nieznoszący sprzeciwu. Starannie akcentowała niemieckie wyrazy. Z pewnością wśród swoich współpracowników budziła respekt, ale doktor tylko wzruszył ramionami.
– Drzwi są za panią i proszę z nich niezwłocznie skorzystać – powiedział spokojnie, ale stanowczo. – Porozmawiamy rano. Jeśli mój przyjaciel umrze, postaram się, by niezwłocznie i z całą surowością miejscowego prawa pociągnięto panią do odpowiedzialności karnej.
– Sam sobie tego zażyczył – odparowała.
– Przecież choruje na serce! Powinna pani podchodzić do swoich eksperymentów bardziej odpowiedzialnie. Na przykład przebadać pacjenta przed zakwalifikowaniem go do tak ryzykownej terapii. A teraz żegnam! – Odprawił ją władczym gestem.
Kobieta wyszła, ostrożnie przymykając drzwi. Zapadła niezręczna cisza.
– Życzy pan sobie kolację? – zapytał pielęgniarz.
Gość zawahał się. Obiad jadł jeszcze na statku, od tego czasu minęło niemal osiem godzin. Obżerać się na noc też niezdrowo...
– Poproszę.
Siedział do północy, aż wreszcie, upewniwszy się, że najgorsze minęło, zostawił przyjaciela pod opieką pielęgniarza, a sam udał się na spoczynek. Pokoik na piętrze, który mu przydzielono, był niewielki, lecz sympatyczny. Proste drewniane meble malowane na biało olejną farbą. Łóżko z dobrze wypchanym siennikiem. Serweta na stole. W kącie była nawet umywalka z bieżącą wodą. Doktor rzucił walizkę na fotel. Płaszcz powiesił na wieszaku z rogów renifera. Obejrzał ładny olejny obraz, przedstawiający dziewczynę na łódce, płynącą przez fiord.
Nagle jego nozdrza wyczuły cień nieprzyjemnego zapachu. Dobiegał z okolic okna. Odsunął zasłonę. Na podłodze pod parapetem leżał zdechły szczur. Walał się tu na tyle długo, by cuchnąć, ale na szczęście w truchle nie zalęgły się jeszcze robaki. Przełamując obrzydzenie, doktor podniósł martwe zwierzę laską i wyrzucił za okno. Zawstydził się po chwili swojego odruchu, ale cóż mógłby zrobić teraz, w nocy? Rano poprosi dozorcę, aby zajął się sprzątnięciem ścierwa. Chyba rzeczywiście w szpitalu brakowało personelu...
Wydobył z walizki list i raz jeszcze przestudiował go słowo po słowie. Wyjrzał przez okno. Noc była jasna, Bergen leżało na podobnej szerokości geograficznej co Petersburg. Dziedziniec szpitala już opustoszał. Tylko przy bramie świecił w ciemności żar papierosa dozorcy. Wyjrzał jeszcze przez okno wychodzące na drugą stronę, ale w zaułku też nie zobaczył nic podejrzanego.
Może on się myli? – zadumał się na chwilę.
Nieco uspokojony położył się spać.
*
Wstał o świcie i zajrzał do Hansena. Chory spał, gorączka spadła. Pielęgniarz drzemał w fotelu przy łóżku chorego. Doktor Paweł popatrzył na wykres temperatury, wykonany kredą na tabliczce, i odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo minęło. Obudził pielęgniarza i kazał mu położyć się do łóżka. Chory mógł już spać bez opieki. Jako że do śniadania została jeszcze masa czasu, postanowił przespacerować się po mieście. Pogoda była ładna, choć niebo zaciągnęły chmury. Ruszył ulicą Króla Oskara. Nogi same zaniosły go do portu. Rybacy wrócili już z nocnych połowów. W skrzynkach i na stołach obitych blachą prezentowali co ładniejsze okazy złowionych ryb i skorupiaków.
Patrzył na kraby, niemrawo ruszające szczypcami, na wielkie połcie mięsa z wielorybów, srebrzyste łososie i śledzie. Oprócz świeżych ryb oferowano także solone, wędzone i suszone. Wśród zapachów przebijała się woń dymu z wędzarni. Stolik w kącie zastawiony był piramidami puszek z sardynkami. Produkowały je małe fabryczki w Stavanger. Wśród wytwórców panować musiała mordercza konkurencja, bo lekarz naliczył etykietki trzydziestu różnych firm. Ciemny olej, wytapiany metodami domowymi z rybiej wątroby, sprzedawano w litrowych butelkach. Były też puszki z produktem przemysłowym. Twarz doktora Schwaryencorna, właściciela przetwórni, uśmiechała się z blachy powielona dziesiątki razy. Szpiczasta bródka, krzywy nos, okulary w rogowych oprawkach i czapka z wydry – całe oblicze przemysłowca tchnęło niezachwianym optymizmem. Po prawdzie produkowany w jego wytwórni preparat naprawdę był niezłej klasy.
Читать дальше