Skórzewski przez chwilę milczał, mieszając kawę. W końcu odłożył łyżeczkę i sięgnął po filiżankę.
– Czy może istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie? – odezwał się wreszcie. – Czy zainstalowaliście w szpitalu jakąś nową aparaturę, która mogła wpłynąć negatywnie na zwierzęta? Coś, co emituje fale elektryczne? Magnetyczne?
– Nic takiego nie mamy – odparł Hansen, gładząc brodę. – I nie wiemy, dlaczego zwierzęta zdychają. Zrobiłem sekcje kilku z nich. Nie jestem wprawdzie zoologiem, ale wiesz, jak jest. Umiemy przecież stwierdzić wyraźne patologie nawet u innych gatunków. Nie znalazłem jednak żadnej racjonalnej przyczyny ich zgonu. Sam więc widzisz, że dzieją się tu dziwne rzeczy. Zupełnie jak wtedy. I mam przeczucie nadciągającej burzy. Tak jakby napięcie elektryczne zwiastujące wyładowania już stroszyło mi włosy.
– Tylko przeczucie?
– Nic namacalnego. Ale od naszego pierwszego spotkania nauczyłem się ufać moim przeczuciom... – Rozłożył bezradnie ręce.
– Ja też się tego nauczyłem – westchnął Skórzewski. – Teraz pytanie, co dalej. Przyjmijmy, że jednak nadciąga ta burza. Jak sądzisz, kiedy uderzy grom i lunie deszcz?
– Podczas kongresu – odpowiedział Hansen szybko. – Czuję, że właśnie wtedy nastąpi katastrofa. Nie wiem jeszcze jaka. Delegaci przybędą różnymi środkami lokomocji. Część morzem, część pociągiem z Oslo, niektórzy być może lądem. Ale uderzy tutaj. W szpitalu. W oku cyklonu, w którym panuje nienaturalna cisza... Cisza przed burzą.
– Gdybym miał stawiać diagnozę, orzekłbym, że cierpisz na paranoję. Ale zbyt wiele dziwnych wypadków sam przeżyłem, by lekceważyć symptomy zagrożenia. Pomyślmy. Na logikę, jako gospodarz konferencji jesteś najbardziej zagrożony – mruknął Skórzewski. – Jak mówi Biblia: „Uderz w pasterza, a rozproszą się owce”. Od dziś żadnych ryzykownych kuracji.
– Nie sądzę, żeby chodziło o mnie. Nie jestem niezastąpiony. Byłem jednym z kilku pomysłodawców tego zjazdu. Owszem, specjaliści od trądu mnie poważają, ale moja sława jest już nieco przebrzmiała. Jako pierwszy zobaczyłem i opisałem bakterie. Tego nikt mi nie odbierze. Ale mój uczeń, Nilsen, zrobił pierwszy test błyskawiczny, ten z zastrzykiwaniem pilokarpiny. Szukając przez ponad trzydzieści lat, nie opracowałem skutecznej metody zniszczenia tych bakcyli. Miałem wprawdzie pewien pomysł, ale... – Urwał. – Właściwie to moja rola sprowadza się do dzwonienia dzwonkiem i przedstawiania kolejnych mówców. Nie będę miał nic ciekawego do pokazania – powiedział jakby z żalem.
– Hmmm... Może zatem szpital? Na razie wszelkie nieszczęścia omijają was, jakby los czy inne siły usiłował was uspokoić, rozleniwić może. A potem – trach!
– Śmierć tak wielu wybitnych lekarzy... – zadumał się Hansen. – Ale to na szczęście niewykonalne. No, może tylko ostrzał artyleryjski... Albo wybuch skrzyni dynamitu. Lecz to nasze, ludzkie sposoby. Nie pasują do sił, które wydają mi się być swego rodzaju pasożytem, żerującym na naturze, na ludzkości...
Laura von Lindenbrock pojawiła się, gdy już wstawali od stołu.
– Witam panów. – Skinęła sztywno głową. – Jak pan się dziś czuje, doktorze Hansen?
– O niebo lepiej niż nocą, choć jestem jeszcze bardzo osłabiony – odpowiedział. – Obiecywałem jednak pokazać pani kilka ciekawszych przypadków. Mój gość też pewnie chętnie rzuci okiem na to, co udało się osiągnąć przez ostatnie lata.
– To może poczekać. – Wzruszyła ramionami.
– Nie, nie, chodźmy. – Hansen dźwignął się zza stołu i lekko zatoczył.
Skórzewski podtrzymał go za ramię. Wyszli na dziedziniec. Jeszcze wczesnym rankiem dzień zapowiadał się przyjemnie, jednak gdy siedzieli przy śniadaniu, niebo zasnuły ciężkie deszczowe chmury. Ochłodziło się.
Przeszli przez sień i skręcili w lewo. Hansen nacisnął klamkę. W nozdrza uderzył ich typowy szpitalny zaduch. Woń odczynników chemicznych, leków, świeżo wyszorowanej podłogi i ukryty pod innymi zapachami specyficzny odór strachu i cierpienia. Nozdrza doktor Laury zadrżały, zatrzymała się na chwilę w drzwiach, jakby otumaniona.
– Nic przyjemnego. – Skórzewski najchętniej w takich chwilach zapaliłby fajeczkę, ale od wielu lat był zagorzałym wrogiem tytoniu.
– Chore ciało zawsze wydziela więcej potu – zauważył Hansen. – Mamy tu umywalnię, pościel pierze się regularnie, a jednak czuć. Taki paskudny smród, jakby woń choroby...
– Jak w każdym szpitalu, doktorze – uspokoiła go kobieta. – Przywykłam.
Główny hol był wysoki na dwie kondygnacje. Na parterze po lewej i prawej znajdowały się dwuosobowe pokoiki. Na wysokości pierwszego piętra biegła galeria, z której wchodziło się do identycznych pomieszczeń. Głównym źródłem światła były wysokie okna w ścianie frontowej, od ulicy. Na samym końcu pomieszczenia po lewej znajdował się korytarzyk prowadzący do kościoła.
Zimą czy podczas deszczu nie trzeba nawet wychodzić na zewnątrz, aby zaznać pociechy religijnej, pomyślał lekarz.
Hol stanowił jakby wspólny salon dla chorych. Ustawiono tu stoliki i krzesła. Pacjentów było kilkunastu. Niewielka grupka zebrała się na końcu pod oknem, wokół kobiety czytającej na głos jakąś książkę. Kilkoro obserwowało rozgrywkę szachową.
– Staramy się zapewnić im jakieś rozrywki – powiedział cicho gospodarz. – To przeważnie prości ludzie ze wsi nad fiordami. Przywykli do swobody. Trudno im wytrzymać w zamknięciu. Zdarzają się też czasem ucieczki.
– A jednak ci ludzie żyją tu podwójnie uwięzieni. Ich dusze tkwią w ciałach toczonych straszliwą i nieuleczalną chorobą, a do tego nie wolno im opuszczać leprozorium. W Molokai mają do dyspozycji całą wyspę... – zauważył Polak. – Czy nie byłoby lepiej przenieść cały ośrodek poza Bergen? Dolin i wysp jest tu pod dostatkiem. Otwarta przestrzeń poprawia nastrój. To zaś przekłada się na ogólną witalność.
– Nie ja o tym decyduję – westchnął Hansen. – Po prawdzie to od czasu tamtego procesu o niewielu rzeczach już decyduję...
Paweł słyszał o tej sprawie. Jakaś kobieta oskarżyła Armauera, że celowo próbował zarazić ją trądem. Nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Jego przyjaciel miewał naprawdę szalone pomysły, ale żeby coś takiego...? W każdym razie proces toczył się wiele miesięcy i nie przyniósł rozstrzygnięcia, ale wszechwładny dawniej dyrektor dla uspokojenia opinii publicznej został pozbawiony funkcji szefa głównego szpitala i trafił jak na zesłanie tu, do miejsca, gdzie zaczynał praktykę.
Było coś na rzeczy czy może ktoś uknuł spisek, by zagarnąć jego stanowisko? – zadumał się Skórzewski.
Nie wypadało zapytać wprost, ale przecież pamiętał, że przyjaciel był skłonny do zachowań nadmiernie ryzykownych. Nadszedł pielęgniarz.
– Poproś na początek Edwarda – polecił gospodarz.
Weszli do niewielkiego gabinetu. Zaraz też przyprowadzono pacjenta. Gdy zdjął koszulę, Skórzewski wzdrygnął się mimowolnie, widząc rozległe plackowate narośle, szpecące skórę. Chory miał około czterdziestki. Sądząc po muskulaturze, kiedyś dużo pracował fizycznie. Polak uznał, że ma przed sobą cieślę lub może drwala. Ściślej mówiąc, byłego cieślę lub drwala. Patrzył ze współczuciem na zdeformowaną dłoń. Niegdyś pełna siły, teraz pozostawała skurczona, niewładna, pozbawiona była części palców...
Laura też patrzyła. Nozdrza lekko jej drgały, ale z twarzy nie sposób było nic wyczytać.
Jej okulary mnie drażnią, pomyślał Skórzewski. Lubię patrzeć w oczy, one tak wiele wyrażają. W jej przypadku szkła są jak maska... No i te nozdrza drżą jej jak chrapy kobyły przed biegiem. Dlaczego tak dziwnie się zachowuje?
Читать дальше