Wyjaśnił pokrótce, czym się obecnie zajmuje. Potem Hansen zaczął opowiadać o tym, kogo zaprosił i jakie to medyczne sławy za miesiąc zjadą do Bergen. Mówił z trudem i dość nieskładnie, widać było, że jest zmęczony. Rozmowa nie kleiła się i z niejaką ulgą wstali wreszcie od stołu.
Laura oznajmiła, że wraca do hotelu. Skórzewski kurtuazyjnie zaproponował, że ją odprowadzi, ale odmówiła.
– To nie wypada, mój panie! – Pokręciła głową jakby z naganą. – Zresztą miasto jest bezpieczne i nikogo tu nie dziwi widok samotnie spacerujących cudzoziemek.
– Skoro tak sobie pani życzy...
– Dziękuję za dobre chęci. – Ukłoniła się sztywno i wyszła.
Patrzył przez okno, jak przeszła przez dziedziniec i znikła w bramie. Pielęgniarz sprzątnął ze stołu i lekarze zostali sami.
– Niemcy z tą ich nowoczesnością i emancypacją kobiet – skrzywił się Paweł. – Tego właśnie w nich nie lubię. Choć rozwój higieny i dbałość o kulturę fizyczną młodzieży wypada pochwalić, to jednak nieustanna dyscyplina oraz ten militarny dryl, tak u chłopców, jak i u dziewcząt, budzą moją odrazę.
– Jakby szykowali się do wojny. Trzydzieści lat minęło, ledwo co przebrzmiały echa ich zbrodni w Alzacji Francuskiej, a wygląda na to, że ten ich kajzer marzy o kolejnej awanturze. Ano cóż, pora spać – westchnął Hansen.
– Wiem, że jesteś zmęczony, ale czy moglibyśmy zamienić jeszcze parę słów? Wolałbym nie czekać z tym do rana.
Stary lekarz potarł skronie i ciężko usiadł w fotelu.
– O czym chcesz rozmawiać? – zapytał.
– Wydaje mi się, że to nie jest Laura von Lindenbrock – oznajmił doktor Skórzewski.
– Cóż to za żarty? – zdziwił się Hansen. – Przybyła zgodnie z zapowiedzią... Zresztą poznałem ją z dziesięć lat temu w Kopenhadze.
– Ja też ją znam, choć nie jest to bliska znajomość. Spotkaliśmy się w Berlinie na kongresie. Niewiele kobiet praktykuje medycynę, więc nietrudno zapamiętać. W czasie rozmowy dwukrotnie zastawiłem na nią pułapki. Po pierwsze, nazwa uczelni. Powiedziałem, że patronuje jej Friedrich Wilhelm Joseph von Schelling.
– Ale to się chyba zgadza? – Hansen poskrobał się po łysinie. – W Berlinie jest Uniwersytet Friedricha Wilhelma...
– Prawie, ale nie do końca. Patronem jest Friedrich Wilhelm król Prus, a Friedrich Wilhelm von Schelling był niemieckim filozofem, związanym z tą uczelnią. Każdy pracownik naukowy sprostowałby natychmiast taki błąd!
– Może jest przesadnie taktowna i nie chciała korygować twojej pomyłki?
– Nie wygląda na tak delikatną. Po drugie, kongres, na którym ją poznałem, miał miejsce nie w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, ale cztery lata wcześniej.
– Teraz to już chyba przesadzasz. Pamiętasz daty wszystkich zjazdów, w których brałeś udział?
– W dodatku wtedy nosiła mocne okulary, nie używała przyciemnianych szkieł. Te wyglądają niemal jak okopcone od wewnątrz. Poza tym rozumiem nadwrażliwość na światło na zewnątrz, ale w środku szpitala i przy zasuniętych roletach? Przy blasku lampy naftowej?
– Do czego zmierzasz?
– Może nosi je, żeby ułatwić sobie udawanie doktor von Lindenbrock? W ten sposób można zamaskować pewne różnice wyglądu twarzy – zasugerował Paweł. – Rozmawiałem z dozorcą – zmienił temat. – Opowiedział mi o kanarku służącej.
– Aaaa, tak – mruknął Hansen z niechęcią. – Staram się nie oceniać ludzi, ale Helga to była straszna histeryczka. Trzymałem ją, bo służąca, która zgadza się zamieszkać w takim miejscu, to prawdziwy skarb. Jednak muszę przyznać, że charakter miała dość uciążliwy. W nocy bała się wyjść z pokoju, a jeśli po nią dzwoniłem, często przychodziła cała roztrzęsiona i plotła banialuki o tym, że w komórce przy schodach ktoś się zamknął i stuka, że na strychu straszą duchy zmarłych pacjentów, a w lustrze w holu na dole widziała straszliwe oczy, które jej się przyglądają. Niewątpliwie przypadek lekkiej paranoi – podsumował.
– Jednak to, co ją skłoniło do odejścia...
– No cóż, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Usłyszała coś, czy też przyśnił jej się krzyk, ze strachu wyimaginowała sobie znów świecące w ciemnościach oczy... Tylko śmierci kanarka nie umiem wytłumaczyć. Mógł niby zdechnąć sam z siebie, ale to było już w czasie, kiedy inne zwierzęta zaczęły padać. Może więc jest rzeczywiście jakaś wspólna przyczyna? – Potarł czoło. – Woda? My pijemy gotowaną i w postaci herbaty. Zwierzętom lejemy prosto z kranu. Jest też poidło dla ptactwa... Że też wcześniej na to nie wpadłem! Może hydraulicy użyli do lutowania rur jakiegoś stopu zawierającego rtęć?
– Wierzysz w to wyjaśnienie?
– Nie do końca... Nie, wcale nie wierzę. A ty masz lepsze?
– Poukładam sobie wszystko w głowie i powiem, co wymyśliłem – obiecał Skórzewski. – A teraz rzeczywiście chodźmy spać.
*
Rano przybiegł goniec z listem z komory celnej. Bagaż był już skontrolowany, cła nie nałożono, prosili o odebranie skrzyni. Doktor Paweł, klnąc pod nosem, pojechał do portu.
– Najmocniej przepraszamy, że tyle to trwało – sumitował się urzędnik. – Ale mieliśmy problem z cyrylicą. Mało kto w naszym mieście zna rosyjski alfabet, no i spisać te sto czterdzieści tytułów...
– A po co w ogóle je spisywać? – burknął rozeźlony lekarz. – Przecież to nie dynamit, tytoń ani jedwab. Ani nawet alkohol! Tylko książki i czasopisma naukowe z dziedziny etnografii! To w ogóle nie podlega ocleniu!
– Ale jak każdy towar transportowany morzem, musiało trafić do nas. Mamy obowiązek sprawdzać, co jest w każdej paczce. Wszak pod książkami mogły być butelki z rosyjską wódką, karakuły, tkaniny, cygara czy inne rzeczy. A jak już to do nas trafiło, to musieliśmy przecież sporządzić protokół ujawnionej zawartości. Nas zwierzchnicy też kontrolują i rozliczają, nie wyłączając prowokacji, którymi regularnie badają naszą sumienność.
– Idiotyzm! – burknął Skórzewski. – Dopiero co odzyskaliście wolność, jesteście we własnym kraju i zamiast budować go w duchu swobody i wzajemnej życzliwości, sami zakuwacie się w kajdany zbędnych i szkodliwych przepisów.
Na twarzy urzędnika nie drgnął żaden mięsień.
– Poprosimy o pokwitowanie.
Skórzewski przejrzał pobieżnie plik kartek i zły jak osa ozdobił je autografem. Podpisał się cyrylicą, niech się jeszcze trochę pomęczą.
Drewniana skrzynia, wypchana książkami, była ciężka jak sto nieszczęść. Doktor musiał nająć wózek zaprzężony w konika. Sprowadzono mu po chwili popularną w tych stronach dwukołową kariolę. Woźnica był stary, na głowie nosił wyświechtaną zydwestkę, jego kurtka była chyba w lepszych czasach szwedzkim mundurem marynarki...
– Pan sobie życzy dokąd? – zapytał, odsłaniając w uśmiechu poczerniałe pieńki zębów.
– Do muzeum.
– Tego z gnatami wielorybów?
– Ee... Tego z tyłu, tam gdzie są różne zabytki, obrazy...
– A, to już wiem.
Zaciął batem i pojechali. Kariola trzeszczała i skrzypiała, ładny, jasno umaszczony konik wspinał się stromą uliczką bez większego wysiłku.
Fiording, pomyślał Skórzewski, patrząc na ciemną pręgę znaczącą jasny grzbiet zwierzęcia. Takim niestraszne nawet strome ścieżki norweskich gór.
Słyszał, że do odciętych od świata wiosek miejscowi kupcy dostarczają niezbędne zaopatrzenie, wioząc je w jukach na grzbietach takich właśnie poczciwych koni. Woźnica w milczeniu ssał cybuch wygasłej fajeczki. Doktor rozglądał się wokoło. Eleganckie drewniane domy, malowane na biało elewacje, kwiaty w donicach, róże pnące się po ścianach... Nowa zabudowa wypierała wcześniejszą, tu i ówdzie widział jeszcze parterowe chałupki przekrzywione od wichrów wiejących od morza, poczerniałe ze starości... Nowe domy były wyższe, przestronniejsze i miały znacznie większe okna.
Читать дальше