Obawiając się ucieczki, zapewne posunął się do okulawienia.
- Noga...
- Tak myślałem, to bydlę jest z tego znane. Traktuje ludzi jak zwierzęta.
Proszącym gestem podsunąłem szklankę. Nalał mi połowę. Zażyłem niczym lekarstwo, jednym haustem.
- Podstawowy problem polega na tym, że kat nasz, korzystając z uciech w ramionach swoich pracownic, z pewnością zapadł już na wstydliwą chorobę. Jeśli gwałcił waszą przyjaciółkę, to i ona może chorować. Słyszałem też co innego - zniżył
głos. - Ponoć kilku możnych też na to zapadło, a jest taki pogląd, że uprawiając miłość z bardzo młodą dziewczyną, można oczyścić krew.
Wydałem z siebie tylko zduszony dźwięk. Myślałem przez moment, że zemdleję albo się porzygam... Dolał mi do kubka.
- Ta choroba czasem się cofa. Trzeba być dobrej myśli. Czy jako medyk...
- Jaki tam ze mnie medyk, trochę się o tym uczyłem i tyle - westchnąłem. - Pewne środki lecznicze w moich stronach istnieją, ale muszę się poradzić przyjaciela, nie sądzę, abyśmy potrafili je samodzielnie przygotować.
- Będę się za was modlił.
- Dziękuję.
Dopiłem ohydny trunek do końca i poczułem się odrobinę lepiej.
- Jak to jest, że to zwierzę może ot tak porywać kobiety, okaleczać, zarażać...
- A te, u których choroba czyni widoczne postępy, zabija - dokończył za mnie. -
Tak stanowi prawo. Prowadzenie lupanaru i zaopatrywanie go w nierządnice to katowski przywilej. Mordowanie chorych roznosicielek zarazy to też prawo...
Alkohol na szczęście mnie ciut przymulił, bo znowu czułem żołądek w gardle.
- Szlachta w naszym kraju cieszy się przywilejem nietykalności i bez wyroku sądowego nie wolno jej...
- W Trøndelag katolicy są wyjęci spod prawa. Każdy chłystek może ich bezkarnie zabijać. Jeśli przyłapie się kogoś na kultywowaniu starej wiary, jego majątek jest konfiskowany, a dzieci mogą być sprzedane w niewolę.
Milczałem dłuższą chwilę.
- Chcę opuścić ten kraj, gdy tylko będzie to możliwe - powiedziałem wreszcie.
- Rozumiem. Mój przyjaciel powinien niebawem przybyć. Jeśli zginął na morzu, pomyślę o jakiejś innej możliwości odesłania was do ojczyzny.
- Dziękuję, panie.
- Swego towarzysza znajdziecie naprzeciwko... Staszek siedział w warsztacie i małym pilniczkiem wycinał z grubej brązowej blachy jakąś zębatkę.
- Co robisz? - zapytałem.
- Komputer - powiedział z niewinną miną.
- Co?!
- Mechaniczny, oczywiście. Może raczej powinienem powiedzieć: kalkulator...
Maszynka do dodawania. Będzie miała tarcze jak w telefonie i wynik pokazujący się w okienku. Na mniejszej tarczy jedności, na większej dziesiątki, na największej setki. I trybiki tak dobrane, że dziesięć obrotów mniejszego da jeden obrót większego. Z kolei dziesięć obrotów większego...
- Rozumiem.
- To bardzo prosta konstrukcja. Zrobię prototyp, a potem poszukamy cechu zegarmistrzów, żeby dali nam kasę na masową produkcję. Zaraz - popatrzył na mnie uważnie - mamy jakiś problem?
- Cholerny.
- Co się stało? Wyjaśniłem.
- Syfilis? - Wytrzeszczył oczy. - Jakim cudem? Przecież... Zaraz. Myślisz, że kat ją czymś zaraził? Znaczy się gwałcił i...
- Tak.
Zacisnął wargi.
- W dodatku to odmiana, którą Kolumb przywlókł z Ameryki. Z tego, co kiedyś czytałem, upiornie zjadliwa, mijają może dwa tygodnie od zarażenia, a Hela już ma objawy - dodałem.
- Nie rozumiem?
- Zazwyczaj okres inkubacji jest dłuższy, a przebieg mniej dramatyczny. To, co roznosiły płatne panienki w naszych czasach, było o wiele łagodniejsze.
- Czyli...
- Jest źle.
Zacisnął pięści i wpatrywał się w zaśmiecone klepisko.
- Podejrzewałeś, że mamy w sobie nanotech czy coś w tym rodzaju?
- Tak sądziłem, bardzo szybko doszedłem do siebie po tym, jak dostałem w łeb. I sińce oraz guzy zbyt szybko znikły. Ale teraz wątpię. Zresztą niewykluczone, że to składa tylko uszkodzenia mechaniczne.
- W tej sytuacji pomóc nam może tylko ta cholerna łasica.
- Nie wiem, czy nam pomoże - westchnąłem. - Czy na przykład nie uzna, że dziewczyna i tak jest zbyteczna.
- I... - Wykonał dłońmi gest skręcania karku. - Coś nam pozostało poza modlitwami?
- Co miałeś z biologii?
- Pionę. Ale zarazków syfilisu nie przerabialiśmy...
- Penicylina. Najprostszy antybiotyk. Fleming i tak dalej - powiedziałem. - Co o niej wiesz? Co zapamiętałeś?
- Cholera. Zrobili ją, bo pleśń zakaziła pożywkę bakterii. Zarodniki pleśni? Zdaje się, grzyby hodowali piętro niżej, ale był przeciąg. Nie bardzo pamiętam.
- Tyle to i ja wiem. Kojarzysz, jaka to pleśń? Biała? Zielona? Gatunek?
- Moment. Nic nie mów. - Ścisnął głowę dłońmi. - Ja to umiem sprawdzić. Chyba.
Trzeba przygotować hodowle bakterii, kilkadziesiąt sztuk, i zakazić różnymi odmianami pleśni. Tak zidentyfikujemy najlepsze... Bo z różnych odmian Penicillium tylko z niektórych pozyskiwano antybiotyk.
- Dasz radę? - Spojrzałem mu prosto w oczy.
Chyba się przestraszył.
- Tutaj? Bez mikroskopu, szalek, pożywki, w tych niehigienicznych warunkach?!
Poza tym hodowla odpowiedniego szczepu pleśni to tylko pierwszy krok - spłoszył się.
- To znaczy?
- To nie są suszone grzybki. To substancja, którą się z nich otrzymuje.
Krystaliczna penicylina czy coś.
- A gdyby użyć świeżych pleśni?
- Niektóre są paskudnie toksyczne. Poza tym przedawkowanie antybiotyku to może być poważna sprawa, a my nie mamy pojęcia, w jakich dawkach to podawać...
- Kurrr... - z trudem zdusiłem przekleństwo.
- Raz w życiu widziałem na zdjęciu hodowlę Penicillium notatum. Pamiętam z grubsza, jak wygląda, ale...
- Teraz mówisz?!
- Sam rozumiesz, teoretycznie każdy wie, jak zrobić bombę atomową, schemat znany, masy krytyczne encyklopedia podaje. Ale wzbogacenie uranu, wirówki gazowe, izotopy to już wyższa szkoła jazdy...
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Ze co innego wiedzieć ogólnie, jak coś działa, a zupełnie co innego to wykonać! -
wybuchnął. - Przychodzisz i żądasz, żebym ot tak zrobił coś, za co normalny człowiek po dziesięcioleciach badań dostaje Nagrodę Nobla. Pamiętasz, jak klarowałeś, że nie zdołam zbudować lokomotywy o użytecznej mocy? To jest tak samo! Albo i gorzej!
Zamyślił się głęboko. A potem trzasnął otwartą dłonią w ścianę.
- Oż cholera, trzeba to zrobić! - wycedził. - A przynajmniej spróbować.
Już się opanował. Zmrużył powieki i długą chwilę myślał. Najwyraźniej przypominał sobie wszystko, co wiedział. Na jego twarzy odmalowało się zwątpienie...
- Z czego zrobimy pożywkę? Nie mamy agar-agar. Żelatyna?
- Rosół z kury? Świeże mięso? - zaproponowałem.
Czułem, że znowu spróbuje się wycofać, że nie wierzy, by to było możliwe. A ja dla odmiany byłem przekonany, iż to jedyna szansa dla Heli. I że trzeba zmusić go, żeby sobie przypomniał. Żeby to zrobił.
- Mikroskop... Potrzebuję mikroskopu.
- Czyli soczewki. Trzeba skombinować skądś lunetę i wymontować szkła. Nie wiem, jakie powiększenie uda się uzyskać, ale może wystarczy. Metodą prób i błędów, ale zrobimy. Mikroskop będzie. Co jeszcze?
- Nie, zaraz - jakby się obudził. - Chyba nie potrzebuję aż tak skomplikowanego sprzętu...
- Nie?
- Przez mikroskop widzielibyśmy pojedyncze komórki, a przecież to nie jest konieczne. Hodowla na szalce. Miliony, miliardy bakterii. Widać gołym okiem plamę, a to jest ich kolonia. Zobaczymy, czy rosną na pożywce, czy nie. Zobaczymy, czy pleśń je zabija.
Читать дальше