- Jak niby?
- No wiesz, obok grzybni z penicyliną nic innego już nie wyrośnie. Tam pożywka pozostanie jałowa. Cholera... Szklanych szalek tu nie zdobędziemy, choćbyśmy się skichali.
- Umiesz zrobić pożywkę?
- W ramach szkolnego kółka biologicznego robiliśmy sobie raz hodowlę bakterii...
To znaczy nie do końca my, druga grupa. - Spuścił oczy. - Zresztą w tym syfie...
- I dobrze, że jest tu syf - powiedziałem surowo. - Dzięki temu będzie dużo bakterii i pleśni do hodowli.
- Tak... Może masz rację.
- Czego potrzebujesz?
Czułem, że teraz muszę go przycisnąć, z całą belferską bezwzględnością, na jaką mnie stać. Ze muszę go złamać i zmusić do wykonania zadania. I udało się.
- Miseczki. Małe. Trzydzieści sztuk. Roztwór żelatyny. Albo bulion. Faktycznie może być z kury, tylko trzeba pamiętać, żeby go nie solić. Tyle odmian pleśni, ile tylko znajdziemy. Ciepłe pomieszczenie, gdzie to dojrzeje. Jest jeszcze jeden problem.
- Tak?
- Zakładając, że wszystko się uda, nie wiem, jak jej to podamy. Chyba na surowo.
W naszych czasach stosowano zastrzyki. Wydaje mi się, że z roztworu krystalicznej penicyliny. Tylko jak? Nie wiem nawet, w czym to się rozpuszcza! A nie wspomnę o dawce. Mamy ją leczyć, a nie zabić!
- Brakuje nam strzykawek - zauważyłem.
- Brakuje nam przede wszystkim technologii otrzymywania. Penicylinę, z tego, co pamiętam, odzyskiwali z roztworów schładzanych do temperatury zbliżonej do zamarzania, a potem, zdaje się, liofilizowali...
No proszę, typowy uczeń, stoi pod tablicą i dopiero jak się na takiego zdrowo huknie i walnie dziennikiem o blat, zaczyna sobie przypominać wyuczoną lekcję.
- Będziemy się martwili, gdy uzyskamy odpowiednie hodowle pleśni.
- Jeśli uzyskamy.
- Gdy uzyskamy - powtórzyłem z naciskiem. - Idę do Heli. W tym stanie nie powinna być długo sama. Tu masz pieniądze. - Wręczyłem Staszkowi sakiewkę. - Idź
do naszego gospodarza, podpytaj, gdzie tu można kupić potrzebne rzeczy.
Wróciłem do Heli. Klęczała z różańcem w dłoni, modliła się. Westchnąłem w duchu. Wiara, prosta, codzienna, gasząca smutki, dająca nadzieję i pociechę. Jeszcze jeden element naszej świadomości, który zatarł się i zagubił gdzieś w czasie, jaki dzielił epoki moją i jej. Skończyła.
- Spróbujemy zrobić lekarstwo - powiedziałem. - Staszek co nieco pamięta, czeka nas jednak wiele eksperymentów, a wynik końcowy nie jest...
- Jak oceniacie szanse?
- Jeden do stu... Może więcej. Znamy jedynie podstawy teoretyczne. W naszych
czasach poszłoby się do apteki i tyle.
- Mieliście aż tak silne leki? - zdumiała się.
- A nawet jeszcze lepsze - westchnąłem. - I szczepionki, które zabezpieczały nas przed wieloma różnymi chorobami...
Milczała długo.
- Jestem zbrukana - powiedziała wreszcie.
- Niebawem stąd wyjedziemy. Ani ja, ani Staszek nie piśniemy słowa. Nikt nigdy się o tym nie dowie.
- Ja wiem... Straciłam niewinność. - Zapatrzyła się gdzieś w dal.
Nic nie powiedziałem. Czułem, że argumenty mężczyzny z dwudziestego pierwszego wieku do niej nie dotrą. Dzieli nas zbyt wielka przepaść czasu. Aby ją pocieszyć, musiałbym najpierw rozszyfrować cały skomplikowany tok myślenia charakterystyczny dla ludzi z jej epoki.
Patrzyłem, jak Staszek pracuje. Ugotował kurę, potem wyjął z garnka i wrzuciwszy na jej miejsce kilka wołowych kości, długo jeszcze podgrzewał zupę, aż większość wody odparowała i na dnie pozostała warstwa gęstego, aromatycznego bulionu.
- Sądzisz, że to dobra pożywka dla bakterii? - zapytałem z powątpiewaniem.
Głupio, ale przeciągające się milczenie straszliwie działało mi na nerwy.
- Kiepska, ale najlepsza, jaką jestem w stanie tutaj zrobić - powiedział poważnie. -
Zawiera dużo żelatyny, w chłodzie powinna zakrzepnąć, dzięki czemu bakterie będą rozwijały się w postaci kolonii, bez możliwości swobodnej wędrówki po całym roztworze... Tak mi się wydaje.
Złapał garnek widełkami i przeszliśmy przez podwórze. Niewielkie pomieszczenie przeznaczone na laboratorium było gotowe. Nasz gospodarz zamiótł klepisko i gdzieś poszedł. Hela, kuśtykając o lasce, odsunęła się od stołu. Spojrzałem na niewielkie gliniane miseczki ustawione w pięć rzędów po dziesięć sztuk.
A więc tak tworzy się historię? Przełknąłem nerwowo ślinę. Uda się? A może nie?
Warunki były dalekie od laboratoryjnych, jednak z drugiej strony mieliśmy przecież hodować różne świństwa.
- „Dzisiaj metr, a jutro na Księżyc” - z głębin pamięci wypłynął mi cytat z Bułyczowa.
- Tylko że tym razem nie pracujemy nad teleportacją - odparował Staszek.
Zdziwiłem się. Nie sądziłem, że też czytał klasyków.
Małą chochelką nalewał przygotowany preparat. Wrócił pan Nils. Patrzył z zainteresowaniem, jak chłopak wrzuca do każdej miseczki odrobinę zaśmierdłego mięsa i zgniłej ryby, a na końcu kruszy drobiny kolorowych pleśni z chleba.
- I cóż to będzie za lek? - zaciekawił się stary drukarz. - Składniki widzą mi się bardzo oryginalnymi.
- Panaceum, wyleczy może nie każdą chorobę, ale wiele. Oczywiście, jeśli uda się zakończyć to doświadczenie sukcesem... - Staszek uśmiechnął się smutno.
Rozumiałem go, ja też bałem się niepowodzenia. Hela... Jeśli nam się nie powiedzie, jaki los ją czeka? Kołatały mi w głowie jakieś informacje zaczerpnięte z czytanych kiedyś książek. Wrzody, uszkodzenia serca, mózgu, nerwów, kości, stawów, niedowłady kończyn i wreszcie śmierć. A jeśli się powiedzie? Pół roku kuracji? Jak sprawdzimy, czy jest już zdrowa? Ta choroba jest przecież diabelnie podstępna.
Potrafi przejść w stadia utajone. Człowiek myśli, że jest zdrów, a tymczasem bakcyle toczą go powolutku od środka i nagle, gdy pojawiają się pełne objawy, okazuje się, że za późno już na jakikolwiek ratunek.
Penicylina... Jak wyizolować ten antybiotyk? Jak podawać? Jak dawkować? A jeśli zabijemy Helę podczas prób leczenia? Pleśnie rosnące na ścianach mogą wywołać raka. Istnieją podobno grzyby, które po spożyciu nie dają efektów zatrucia, ale ich toksyny stopniowo całymi latami niszczą wątrobę. Są i takie, które umieją żerować na żywym jeszcze organizmie, wywołując na przykład grzybicę płuc.
Hela wyszła. Chyba była dogłębnie rozczarowana. Nie dziwiłem się. Ten eksperyment rzeczywiście wyglądał dziwnie i żałośnie zarazem.
- I gotowe. - Staszek skończył zaprawiać ostatnią miseczkę pożywki. - Za parę dni, może za tydzień będziemy wiedzieli. I albo się uda, albo nie...
- Moim zdaniem, będzie z tego tylko zepsuta zupa nadająca się do wylania. - Nasz gospodarz wzruszył ramionami. - Ale to już wasz problem... Lek na syfilis bardzo by się przydał - westchnął. - Pamiętam, jak kilka lat temu zmarł mój przyjaciel. Zaraził
się głupio, od młodej Niemki, którą przyjął do swego domu na służbę. Ostrzegałem starego capa, że wcześniej czy później go to spotka... A może i niedobrze byłoby, gdyby dało się leczyć te wstydliwe przypadłości? - nagle zmienił zdanie.
- Dlaczego? - Popatrzyłem na niego zdumiony.
- Te choroby to kara za rozwiązłość - rzekł z godnością. - Jeśli przestaną czynić szkody, co powstrzyma ludzi przed zaspokajaniem popędów ciała? Dziś franca zabija dziewki i rozpustników, co dla innych jest nauką. A i ostrzeżeniem.
- Zawsze mogą się trafić przypadki takie jak ten. - Gestem wskazałem Helę. - Co ona winna? Poza tym bywa, że młodzi chłopcy trafią w ramiona rozpustnych kobiet.
Читать дальше