– Chcesz gryza? – zapytała niewinnie.
– Tak – odparłem. Lubię ostre żarcie. W pakistańskich barach zawsze zamawiam curry i poczwórne chili.
Odwinąłem trochę folii i wziąłem wielkiego gryza.
Wielki błąd.
Znacie to uczucie, kiedy bierzecie do buzi wielką łyżkę chrzanu albo wasabi, albo czegoś podobnego, i czujecie, że wasze zatoki zamykają się w tym samym czasie co tchawica, a wasza głowa wypełnia się uwięzionym, gorącym jak po wybuchu atomowym powietrzem, które stara się za wszelką cenę wydostać przez wasze łzawiące oczy i nozdrza? To uczucie, że zaraz pójdzie wam para z uszu, zupełnie jak postaciom z kreskówek?
To było o wiele gorsze.
Czułem się tak, jakbym położył rękę na rozgrzanym piecyku, tylko że to nie była ręka, ale wnętrze mojej głowy razem z przełykiem i całym przewodem trawiennym, aż po żołądek. Moje ciało pokryło się potem, a ja nie mogłem przestać się krztusić.
Ange bez słowa podała mi moją horchatę, a mnie udało się wziąć do buzi słomkę. Przyssałem się do niej mocno, wypijając duszkiem połowę napoju.
– Jest taka skala, skala Scovillea, której my, miłośnicy chili, używamy do mierzenia poziomu pikantności papryki. Czysta kapsaicyna ma piętnaście milionów SHU [25] SHU (ang. Scoville Hotness Unit) – jednostka ostrości Scoville'a.
. Tabasco mniej więcej dwa i pół tysiąca. Gaz pieprzowy to dobre trzy miliony. Mój wynalazek ma jakieś marne sto tysięcy, czyli mniej więcej tyle co łagodna papryczka scotch bonnet. Przyzwyczajałam się do tego prawie rok, ale niektórzy prawdziwi hardcorowcy potrafią dojść do pół miliona lub coś koło tego. Mogą zjeść rzeczy dwadzieścia razy ostrzejsze niż tabasco. Pali jak cholera. Przy takiej ilości scoville'i twój mózg dosłownie zalewają endorfiny. To lepsze niż hasz. I zdrowsze.
Moje zatoki zaczęły dochodzić do siebie, mogłem oddychać, nie łapiąc już z trudem powietrza.
– Oczywiście jak pójdziesz do kibla, zobaczysz wściekły krąg ognia – dodała, puszczając mi oczko.
Auć.
– Jesteś rąbnięta – odparłem.
– Ciekawe stwierdzenie jak na kolesia, którego hobby to budowanie i rozwalanie laptopów – skwitowała.
– Właśnie – powiedziałem i dotknąłem czoła.
– Chcesz trochę? – zapytała i wyciągnęła swój pojemnik.
– Pas – odparłem tak szybko, że oboje się roześmialiśmy.
Gdy wyszliśmy z baru i ruszyliśmy w kierunku parku Dolores, objęła mnie w pasie i okazało się, że jest akurat takiego wzrostu, że mogłem ją objąć ramieniem. To coś nowego. Nigdy nie byłem wysokim facetem, a wszystkie dziewczyny, z którymi chodziłem, były mojego wzrostu – nastoletnie dziewczyny rosną szybciej niż chłopaki, co jest zwyczajną drwiną natury. To było przyjemne. Ja czułem się przyjemnie.
Skręciliśmy w 20th Street i ruszyliśmy pod górkę, w kierunku parku. Jeszcze zanim postawiliśmy pierwszy krok, usłyszeliśmy odgłosy imprezy. Brzmiały niczym bzyczenie miliona pszczół. Ludzie wlewali się strumieniami do parku, a kiedy spojrzałem w jego kierunku, zauważyłem, że jest sto razy bardziej zapchany niż wtedy, gdy szedłem na spotkanie z Ange.
Na widok tego krew zawrzała mi w żyłach. Była piękna, chłodna noc, a my szliśmy na imprezę, na prawdziwą imprezę, jakby nie było żadnego jutra. „Jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy” [26] 1 Kor 15.32. [w:] Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, w przekładzie z języków oryginalnych, oprać, zespół biblistów polskich z inicjatywy benedyktynów tynieckich, wyd. 5 na nowo oprać, i popr., Poznań 2002.
.
Bez słowa zaczęliśmy biec, mijając gliniarzy o spiętych twarzach. Ale co oni niby chcieli zrobić? W parku było naprawdę mnóstwo ludzi.
Nie jestem dobry w liczeniu tłumu. W gazetach cytowano później organizatorów, według których zjawiło się dwadzieścia tysięcy ludzi; według policji było pięć tysięcy. Być może oznacza to, że przyszło dwanaście i pół tysiąca.
Wszystko jedno. Jeszcze nigdy nie stałem w tak ogromnym tłumie na niezaplanowanej, nieusankcjonowanej, nielegalnej imprezie.
Natychmiast się tam znaleźliśmy. Nie dam głowy, ale wśród tej masy ciał nie było nikogo powyżej dwudziestkipiątki. Wszyscy się uśmiechali. Było tam też kilkoro dziesięcio– czy może dwunastoletnich dzieciaków, więc poczułem się lepiej. Nikt nie zrobi nic głupiego takim małym dzieciakom w tłumie. Nikt nie chce, żeby dzieciom coś się stało. To miała być po prostu cudowna, wiosenna, uroczysta noc.
Uznałem, że musimy się przedrzeć w stronę kortów tenisowych. Przepychaliśmy się przez tłum, a żeby się nie zgubić, złapaliśmy się za ręce. Nie musieliśmy przeplatać palców. Zrobiliśmy to jednak z czystej przyjemności. To było bardzo miłe.
Na kortach tenisowych zebrały się zespoły z gitarami, mikserami, keyboardami, a nawet sprzętem perkusyjnym. Znalazłem później w Xnecie zdjęcia na Flickrze, jak przemycali tam sprzęt, kawałek po kawałku, w torbach i pod kurtkami. Wzdłuż kortów rozstawione były ogromne głośniki, takie jakie można znaleźć w sklepach motoryzacyjnych, a wśród nich stos... akumulatorów. Roześmiałem się. Genialne! To miało być zasilanie. Z miejsca, w którym stałem, dostrzegłem, że były to ogniwa z samochodu hybrydowego marki Toyota Prius. Ktoś wybebeszył ekologiczne auto, żeby zasilić całonocną imprezę. Akumulatory leżały nawet za kortami, były przywiązane do głównego stosu drutami przeciągniętymi przez siatkę w płocie. Naliczyłem ich... dwieście! Musiały ważyć z tonę.
Tego wszystkiego nie można byłoby zorganizować bez maili, wiki i list dyskusyjnych. A tacy sprytni ludzie na pewno nie zrobili tego przez ogólnodostępny internet. Jestem pewien, że to wszystko działo się w Xnecie.
Zespoły stroiły się i naradzały ze sobą, więc zaczęliśmy podskakiwać w tłumie. Z daleka dostrzegłem Trudy Doo, która stała na korcie tenisowym. Wyglądała jak zapaśnik w klatce. Miała na sobie podkoszulkę na ramiączkach i długie fluorescencyjne różowe dredy aż do pasa. Ubrana była w bojówki i ogromne gotyckie buty z blachami. Widziałem, jak podnosi ciężką skórzaną kurtkę, wytartą jak rękawica do bejsbolu, i zakłada ją niczym zbroję. Zdałem sobie sprawę, że to prawdopodobnie jest zbroja.
Próbowałem do niej pomachać, chyba po to żeby zaimponować Ange, ale mnie nie zauważyła, więc wyszedłem na idiotę. W tym tłumie tkwiła niesamowita energia. Czasem słyszy się, jak ludzie rozmawiają o „wibracjach” i „energii” dużych grup, ale dopóki się tego nie doświadczy, ma się prawdopodobnie wrażenie, że to tylko takie gadanie.
Wcale nie. To uśmiechy na wszystkich twarzach zaraźliwe i wielkie jak arbuzy. Lekkie podrygiwanie w rytm niesłyszalnej muzyki, kołysanie ramionami. Taneczny krok. Żarty i śmiech. Napięte i przyciszone głosy. Nie można nie być tego częścią. Po prostu się nią jest.
Atmosfera panująca w tłumie zahipnotyzowała mnie, jeszcze zanim wystartowały zespoły. Na początku zagrała jakaś serbska kapela turbofolkowa i nie za bardzo mogłem załapać, jak się to tańczy. Umiem tańczyć jedynie do dwóch rodzajów muzyki, do trance'u (powłóczysz nogami dookoła i dajesz się ponieść muzyce) i do punka (rozpychasz się i pogujesz, aż wyczerpią ci się baterie). Następni byli hiphopowcy z Oakland, którzy wystąpili wspólnie z kapelą thrashmetalową, co brzmiało lepiej, niż mogłoby się wydawać. Potem był jeszcze jakiś landrynkowy pop. Aż w końcu na scenę weszła kapela Speedwhores, a do mikrofonu zbliżyła się Trudy Doo.
– Nazywam się Trudy Doo i jeśli mi ufacie, to jesteście idiotami. Mam trzydzieści dwa lata, więc już na mnie za późno. Już po mnie. Utknęłam w starym sposobie myślenia. Wciąż uważam swoją wolność za rzecz oczywistą i pozwalam, żeby inni ludzie mi ją odbierali. Jesteście pierwszym pokoleniem, które dorasta w Gułagu Ameryka, i wiecie, ile warta jest wasza wolność, co do ostatniego cholernego centa!
Читать дальше