Na widok tej koszulki mama uniosła brwi, a tata pokręcił głową i dał mi wykład, żebym nie pakował się w kolejne kłopoty. Jego reakcja jeszcze bardziej utwierdziła mnie w przekonaniu, że mam rację.
Ange znowu znalazła mnie na czacie i flirtowaliśmy do późnej nocy. Biała furgonetka z antenami wróciła kolejny raz, więc wyłączyłem Xboksa i zaczekałem, aż samochód odjedzie. Wszyscy się już do tego przyzwyczailiśmy.
Ange była bardzo podekscytowana tym koncertem. Zanosiło się na gigantyczną imprezę. Zgłosiło się tyle zespołów, że myśleli o utworzeniu małej sceny dla mniej znanych bandów.
> Jak oni załatwili pozwolenie na całonocny koncert w parku? Tam wszędzie dookoła są domy.
> Poz-wo-le-nie? Co to jest „poz-wo-le-nie”? Opowiedz mi więcej o tym waszym ludz-kim poz-wo-le-niu.
> To on jest nielegalny?
> Hm, halo? T Y się martwisz, że łamiemy prawo?
> Słuszna uwaga
> LOL [23] LOL (ang. laughing out loud) – popularny skrótowiec wchodzący w skład slangu użytkowników internetu i oznaczający w wolnym tłumaczeniu: śmieje się na głos.
Dręczyły mnie jednak jakieś złe przeczucia. W ten weekend miałem zabrać tę totalnie odjazdową dziewczynę na randkę – cóż, formalnie to ona mnie zabierała – na nielegalny koncert, który miał się odbyć w samym środku ruchliwej dzielnicy.
Przynajmniej będzie ciekawie.
Ciekawie.
Przez całe sobotnie popołudnie do parku Dolores napływali ludzie, pojawiali się między osobami grającymi we frisbee i tymi, którzy przyszli na spacer z psami. Część z nich sama grała we frisbee lub spacerowała z psami. Nie do końca jasne było, czy ten koncert wypali. Wokół kręciło się sporo gliniarzy i tajniaków. Łatwo było ich rozpoznać, bo wyglądali jak Pryszcz i Glut. Mieli fryzury z Castro Avenue i budowę ciała typową dla mieszkańców Nebraski: przysadziści goście z krótkimi włosami i brudnymi wąsami. Krążyli w kółko i wyglądało na to, że czują się zakłopotani i skrępowani w tych swoich wielkich spodenkach i luźnych podkoszulkach, które mieli z pewnością po to, żeby zasłonić żyrandole sprzętu zwisające wokół ich brzuchów.
Park Dolores jest ładnym i słonecznym miejscem, rosną w nim palmy, są tam korty tenisowe, wiele pagórków i drzew, wokół których można pobiegać i na których można posiedzieć. Nocami śpią tam bezdomni, ale w San Francisco to normalka.
Ange spotkałem w księgarni anarchistycznej. To ja zaproponowałem to miejsce. Z perspektywy czasu widzę, że tej dziewczynie musiało się to wydawać fajne i rajcujące, ale przysięgam, że wtedy wybrałem je tylko dlatego, że było po prostu dogodnie położone. Gdy tam dotarłem, czytała książkę pod tytułem Up Against the Wall Motherf..ker.
– Nieźle – powiedziałem. – Czy twoja mama wie, że czytasz takie książki?
– Nie ma nic przeciwko – odpowiedziała. – To historia grupy ludzi takich jak Yippisi, tylko że z Nowego Jorku. Wszyscy zamiast swojego nazwiska używali słowa „sukinsyn”, na przykład „Ben Sukinsyn”. Chodziło o to, żeby prasa nie mogła publikować ich nazwisk, gdy robili jakieś kontrowersyjne akcje. Chcieli po prostu wkurzyć dziennikarzy. Niezłe, nie?
Odłożyła książkę na półkę, a ja zastanawiałem się, czy powinienem ją przytulić. Mieszkańcy Kalifornii zawsze się przytulają, na powitanie i pożegnanie. No może nie zawsze. Czasami całują się w policzek. To dość zagmatwane.
Ona zadecydowała za mnie. Objęła mnie i przyciągnęła moją głowę do siebie, całując mnie mocno w policzek. Potem nagle przyłożyła usta do mojej szyi i dmuchnęła energicznie, tak że rozległ się donośny odgłos pierdnięcia.
Wybuchnąłem śmiechem i odepchnąłem ją.
– Chcesz burrito? – zapytałem.
– Czy to jest pytanie, czy stwierdzenie rzeczy oczywistej?
– Ani jedno, ani drugie.
Kupiłem zabawne naklejki z napisem TEN TELEFON JEST NA PODSŁUCHU, które były akurat w odpowiednim rozmiarze, żeby przykleić je na słuchawkach automatów telefonicznych wciąż jeszcze rozmieszczonych wzdłuż ulic w Mission – dzielnicy, której mieszkańców niekoniecznie stać na komórki.
Szliśmy, rozkoszując się nocnym powietrzem. Opowiedziałem Ange o tym, co dzieje się w parku.
– Założę się, że dookoła stoi ze sto ciężarówek – powiedziała. – Żeby mieli nas do czego powsadzać.
– Hm – rozejrzałem się. – Miałem nadzieję, że powiesz coś w stylu: „Nie ruszą nas, nie ma mowy”.
– Myślę, że nie o to im chodzi. Chodzi im o to, żeby postawić jak najwięcej obywateli w sytuacji, w której to gliny będą decydować, czy traktować zwykłych ludzi jak terrorystów. To trochę jak robienie akcji, tylko za pomocą muzyki, a nie gadżetów. Chodzisz na akcje, co?
Czasem zapominam, że nie wszyscy moi znajomi wiedzą, że Marcus i M1k3y to ta sama osoba.
– Tak, trochę – powiedziałem.
– To taka akcja z masą zajebistych zespołów.
– Jasne.
W dzielnicy Mission burrito to po prostu instytucja. Są tanie, wielkie i pyszne. Wyobraźcie sobie rulon wielkości pocisku przeciwpancernego wypełniony pikantnym grillowanym mięsem, guacamole, salsą, pomidorami, smażoną fasolką, ryżem, cebulą i kolendrą. Porównanie go z Taco Bell [24] Taco Bell – amerykańskie bary szybkiej obsługi oferujące potrawy meksykańskie.
wypada jak porównanie lamborghini z resorakiem.
W Mission istnieje około dwustu barów z burrito. Są wyjątkowo paskudne, mają niewygodne siedzenia i minimalistyczny wystrój – wyblakłe plakaty meksykańskich biur podróży, hologramy z Jezusem i Maryją w świecących oprawkach – oraz rozbrzmiewa w nich głośna muzyka mariachi. Różnią je tylko egzotyczne rodzaje mięsa, które wpychają do swoich produktów. W najbardziej autentycznych barach można spotkać mózg i ozorki, których nigdy nie zamawiam, ale miło wiedzieć, że tam są.
W miejscu, do którego się udaliśmy, serwowano zarówno mózgi, jak i ozorki, których nie zamówiliśmy. Ja wziąłem carne asada, natomiast Ange siekanego kurczaka. Do tego oboje zamówiliśmy duże kubki horchaty.
Gdy tylko usiedliśmy, Ange rozwinęła swoje burrito, a z torebki wyjęła małą butelkę. Był to niewielki pojemnik ze stali nierdzewnej, który całkiem przypominał pojemnik z gazem pieprzowym do samoobrony. Wymierzyła nim w odsłonięte wnętrzności swojego burrito i rozpyliła na nie mgiełkę czerwonego, oleistego spreju. Poczułem jego zapach, moje gardło się zacisnęło, a oczy zaczęły mi łzawić.
– Co ty, do diabła, robisz z tym biednym, bezbronnym burrito?
Uśmiechnęła się do mnie szelmowsko.
– Jestem uzależniona od pikantnych potraw – odparła. – To kapsaicyna w spreju.
– Kapsaicyna...
– Tak, składnik gazu pieprzowego. To taki gaz pieprzowy, tylko bardziej rozcieńczony. I o wiele lepszy. Jeśli ci to pomoże, wyobraź sobie, że to pikantne cajuńskie krople do oczu.
Już na samą myśl o tym moje oczy stanęły w ogniu.
– Żartujesz – powiedziałem. – Chyba nie zamierzasz tego zjeść.
Jej brwi wystrzeliły w górę.
– To wyzwanie, chłopcze? No to patrz.
Zawinęła swoje burrito tak dokładnie, jak ćpun zwija skręta, wpychając końcówki do środka, po czym zapakowała je znowu w folię aluminiową. Oderwała jeden koniec, przysunęła go do buzi i znieruchomiała, trzymając jedzenie tuż przed ustami.
Nie mogłem uwierzyć, że to zrobi, ale właśnie wtedy wbiła w nie zęby. Przecież ona w zasadzie wsmarowała w swoją kolację broń przeciwpiechotną.
Ugryzła kęs. Przeżuła. Połknęła. Sprawiała wrażenie osoby jedzącej pyszne danie.
Читать дальше