Zatem prawe skrzydło. Tu, przypomniałem sobie niejasno z nocy, otwierała się prawdziwa ruina. Ale najpierw
36
natrafiłem na metalowe stopnie i wąską klatkę schodową, prowadzącą zarówno w dół, jak i w górę. Zdało mi się, iż z dołu dobiegają szepty - Bartłomiej z kimś rozmawia? Zszedłem zatem. Ale nie rozmawiał nikt i nie było w tych lochach żywej duszy.
Lochy - czy zstąpiłem na parter, czy też znajdowałem się już pod poziomem gruntu? Panował tu piwniczny chłód - i ciemność prawie zupełna, gdyby nie żółty blask bijący z niższych regionów, zza zakrętu, gdzie strop szedł nagle wzwyż, ściany na boki, i oto była jaskinia, nawa półokrągła, po części otoczona pierścieniem starych cegieł, po części - skalnym gruzowiskiem. Ba, nie tylko gruz skalny tam leżał, spiętrzony na dwa, trzy metry, dostrzegłem także fragmenty różnych sprzętów, szczątki jakichś urządzeń elektronicznych (rozpoznałem klawiaturę, obudowę wielkiego głośnika, radio), nawet książki - ale naprawdę patrzyłem przecież w stronę przeciwną, w światło.
Jeszcze jedno nieobjaśnialne dzieło sztuki? Tak pomyślałem, wszedłszy w jego blask. Oblał mnie miękką falą i prawie poczułem lepkie ciepło pod pancerzem brudu. Stałem tam prześwietlany powolnymi promieniami i gapiłem się na naścienną konstrukcję, gobelin ze szklanych rur wypełnionych płynnym światłem. Posiadało barwę młodego miodu, różniło się wszakże odcieniami w poszczególnych tulejach (jaśniejsze, ciemniejsze, ostrzejsze, łagodniejsze, przesunięte ku czerwieni, przesunięte ku bieli), ponieważ jednak rury były tak ze sobą splątane i kończyły się raptownie, niewidocznymi przegrodami, przechodząc w inne - oko się gubiło, spojrzenie wpadało w Moebiusowskie pętle, kolor przesłaniał kolor, i tkwiłem tak, pochylony, z ramiona-
37
mi niedźwiedzio spuszczonymi wzdłuż bioder, i spadałem coraz głębiej w otępiający błogostan, aż pewnie zasnąłbym tam na stojąco, gdyby nie odezwała się od wejścia:
Organy Światła.
Cco...? - szarpnąłem głową, wyrywając się z tego półsnu.
Wuj tak mówi: Organy Światła.Mrugałem, próbując dojrzeć ją w cieniu.
Gdzie on jest?
W ogrodzie. O co chodziło z tymi lustrami?
Widziałaś, co działo się w nocy? Gdzie ja właściwie jestem? Pożyczylibyście konia, co?
Chodź.
Wyszliśmy z podziemi. Na stalowych schodach stukały ostro obcasy jej butów z wysokimi cholewami; postępując tuż za nią, czułem ostrą woń potu, końskiego i zapewne jej własnego. Rude włosy splecione miała w krótki warkocz. Przedstawiła się: Sjanna Ratche. Ten starzec w szlafroku, do którego należy dom, to jej wuj, Bartłomiej.
- Jak mnie tam znalazłaś?
Byliśmy już na piętrze. Zaśmiała się, wskazując na podłogę.
No tak. - Nagle stałem się aż nadto świadom mejnagości pod kamuflażem z suchego błota, które na dodatekkruszyło się przy każdym ruchu.
Tutaj - wskazała, zatrzymawszy się przed drzwiami w bocznym korytarzu.
Łazienka. Napuszczając wodę do wanny (w rurach coś wyło i piszczało, złocona armatura co chwila wpadała w rezonans), przeszukiwałem szafki, w końcu znajdując
38
wypłowiały, brunatny szlafrok. Bartłomieja, bez dwóch zdań.
Zanurzyłem się w ukrop. Woda momentalnie pociemniała. Odchyliłem głowę. Wzory pęknięć nasufitowe-go tynku układały mi się w wyobraźni w szkice anatomiczne - psa, ptaka, konia, człowieka... Co się z nimi stało w nocy? Przeżyli; na pewno zdołali umknąć. Ale dokąd udali się potem? Do domu? Czy też zawrócili na Targ? Ostatecznie i tak wrócą do domu, na farmę, więc tam skierować się najrozsądniej...
Nie było w co się wytrzeć, jeśli nie liczyć jakiejś dziurawej szmaty; jeszcze wilgotny, zawinąłem się w szlafrok. Wcześniej jednak po raz kolejny przyjrzałem się swemu ciału, już wolnemu od maski błota. Żadnych śladów, jedynie czysta skóra, stosownie elastyczna w dotyku i prawidłowo ten dotyk odczuwająca. Obrazy z nocy były jednak nazbyt przerażające, bym tak łatwo wyzbył się strachu.
Łazienka posiadała niewielkie okno. Wychodziło ono na tyły dworu. To tu znajdował się ów ogród. W istocie było to kilkuhektarowe pole, rozparcelowane pod uprawę różnego rodzaju warzyw - niektóre mogłem rozpoznać nawet stąd: pomidory, kapustę. Od prawego skrzydła budynku otaczał pole sad. Tam, w cieniu drzew, pochwyciłem kątem oka ruch sylwetki ludzkiej. Bartłomiej? Być może jednak kryl się w cieniu samego dworu, teraz, o poranku, bardzo głębokim - a pionowo w dół zajrzeć nie mogłem.
Nie było Sjanny na korytarzu - trudno się spodziewać, by czekała pod drzwiami łazienki. Zszedłem na parter. Gdzieś tu powinno się znajdować tylne wyjście. Bose stopy klaskały mokro na posadzce, to znów grzęzły w dywanie;
39
szlafrok był zbyt duży: dopóki nie podwinąłem rękawów, połykały mi ręce bez reszty.
Najpierw znalazłem mój sztucer: stał oparty o ścianę w rogu holu. Hol tu zakręcał, by wyprowadzić, otwartymi na oścież dwuskrzydłowymi drzwiami, na wąskie, kamienne patio, skąd już tylko cztery stopnie - i czarna ziemia ogrodu pod stopami. Po kilkunastu krokach coś ukłuło mnie w piętę. Sycząc, podskakiwałem na jednej nodze. Tak zastał mnie Bartłomiej, wracający z sadu z koszem pełnym pomarańczy. Był w drelichowych spodniach i wielkim słomkowym kapeluszu. Zaśmiał się głośno na mój widok i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo musi być stary - gdy skóra jego twarzy stworzyła w uśmiechu gra-werunek gęstszy od linii papilarnych; gdy zadrgało indyczo pomarszczone wole pod brodą.
Zaprosił mnie do środka, ale potem zmienił zdanie i zjedliśmy śniadanie na patio, przy plastikowym stole, na plastikowych krzesłach. Głaskałem materiał grzbietem dłoni.
Nie pytał wprost, lecz i tak opowiedziałem mu o nocy i w jaki sposób do niego trafiłem.
- Jak widzisz, jestem tchórzem - skwitowałem,smarując chleb.
- Chyba rzeczywiście - mruknął, miast zaprzeczyć.Dopiero wtedy się zarumieniłem.
Pożyczycie mi konia? - zapytałem po chwili, niepodnosząc wzroku.
Sam tu mieszkam. Mam tylko jednego starego wałacha - wskazał przy tym ruchem głowy prawe skrzydło,to w ruinie. - Kiedy byś przyprowadził go z powrotem?
40
Dwa, trzy dni. Góra cztery; zależy jak bardzo stary.
Może Sjanna pożyczy ci swojego, pogadaj z nią.
Nie mieszka tutaj?
Nie - pokręcił głową, uśmiechając się krzywo. -Rodzina ją przysłała, by sprawdzić, jak przetrzymałem noc.
Wydaje się, że miałeś szczęście. W każdym raziebudynek wygląda na nie uszkodzony.
Nadal kręcił głową.
Sam mi opowiadałeś: oblazło cię całego, leczu mnie byłeś już czysty.
Widać w końcu zdrapałem.
Przyjrzyj się ziemi po drodze. Łatwo dojrzysz pozostałości; po każdej Perwersji zostaje warstwa martwicy.Ale dopiero jakąś milę od dworu, nigdy bliżej.
Zmarszczyłem brwi. - Dlaczego?
Odchylił się na krześle, uniósł twarz ku błękitowi.
- Tak jak Przymierze, istnieją także różne prywatne umowy. Ta akurat jest jeszcze starsza od Przymierza.
Czy mówił prawdę? Same Perwersje stanowiły przecież złamanie Przymierza.
- A jednak Sjanna przyjechała sprawdzić, czy żyjesz.Bartłomiej wzruszył ramionami i w odpowiedzi powtórzył moje myśli:
- Nie po raz pierwszy nie dotrzymaliby słowa.
Stajnia mieściła się w przybudówce zrujnowanego skrzydła i tam zastałem Sjannę. Szczotkowała swoją klacz, czarną jak noc dwulatkę; rozpoznałem znamię Zapartów.
41
Tymczasem przebrałem się w podarowane przez Bartłomieja płócienne spodnie i lnianą koszulę; z butów pasowały tylko sandały. Stąpałem ostrożnie po starej słomie pokrywającej nierówną podłogę stajni.
Читать дальше