3.
Jaki jest początek owego uczucia? Czy nie zazdrość? Tęsknota jakaś niewyraźna na widok dzieci cudzych? Dręczące wyobrażenie - z początku przywoływane z pobłażliwym uśmiechem - wyobrażenie siebie samego jako ojca? Oczywiście, także satysfakcja - z posiadania, a raczej z przynależenia. Oczywiście, także mechanizmy genowe,
0 ileż silniejsze u kobiet. Oczywiście, także strach przedśmiercią.
Ale w owej chwili inny strach nade mną zapanował, lęk, iż nie podołam - i poczucie winy z powodu oszustwa, jakiego się dopuszczałem. Oszustwo jawiło mi się jako niewątpliwe, gdym przyjmował z mokrych dłoni ciotki Joanny czerwone ciałko Zuzanny. Podszywałem się bezczelnie, udawałem kogoś, kim nie byłem; lada moment uzurpacja miała się na mnie zemścić, już przeczuwałem demaskację
1 karę. Tymczasem córka rozpoczęła w moich ramionachswój pierwszy płacz. Dwadzieścia dwa lata - przestałemnależeć do siebie, zmieniał się punkt odniesienia, mojeo sobie wyobrażenie, nawet sposób myślenia - w tej mi-
53
nucie, gdy miniaturowe paluszki wczepiły się w rękaw mej koszuli.
Wyglądasz, jakbyś ducha zobaczył - mruknęłaSjanna, unosząc się na posłaniu, jeszcze z grymasem bóluna twarzy.
Oni tak zawsze! - zaśmiała się ciotka. Jej siostrabliźniaczka otwierała okna, wpuszczając do sypialni powietrze jesiennego popołudnia. Okna w tym skrzydle dworuwychodziły bezpośrednio na sad, od byle powiewu szumiało i szeleściło tam milion liści.
Skrzypnęły drzwi, Bartłomiej wsunął głowę.
Dziewczynka - poinformowała go ciotka.
Może lepiej posadźcie go, zanim zemdleje - poradził, przyglądnąwszy mi się uważniej przez okulary.
Oddałem Zuzannę Sjannie. Podchwyciła moje spojrzenie. Też patrzyłem już na kogoś innego - nie na tamtą chudawą dziewczynę o manierach kowboja i bezczelnym uśmiechu.
Pomarańcze. Była to piąta lub szósta moja wizyta u Mistrza Bartłomieja, kilka miesięcy po Nocy Perwersji; zostawałem już we dworze na dłużej, do tygodnia. Owego poranka siedziałem na patio i obierałem pomarańcze, ich woń przesączała powietrze, prawie barwiła światło. Sjanna dopiero co przyjechała. Pojawiła się wtem na patio, jeszcze w butach do jazdy i kurtce, cała umorusana; odgarniała włosy z twarzy wierzchem dłoni. Od razu poczuła zapach. - Mhm, błogosławieni karmiący spragnionych - zamru-
54
czała, pochylając się nad stolikiem. Założyła ręce za plecami i porwała ćwiartkę owocu samymi wargami i zębami. - No co? - burknęła obronnym tonem, zerknąwszy na mnie. Nic nie powiedziałem. Wybrałem kolejną cząstkę pomarańczy i uniosłem do jej ust. Dwie, trzy sekundy wahała się z na wpół rozchylonymi wargami, by nagle szarpnąć głową i oto - niczym w owych sztuczkach, którymi zwykł zabawiać dzieci dziadek Maurycy - moja dłoń znowu była pusta. Sjanna przekrzywiła ptasio głowę, wciąż pochylona, szelmowsko uśmiechnięta, po czym oblizała się: koniuszek języka pojawił się i zniknął, mignięcie wilgotnej czerwieni, od którego ścisnęło mnie w gardle. - No co? - powtórzyła. Wybrałem następną ćwiartkę.
Grzebień, szczotka, złote włosy. I tak nosiła długie, lecz wkrótce potem przestała je przycinać. Zaczęły spływać jej na plecy, do łopatek i niżej. Czasami widywałem ją wieczorem rozczesującą je energicznie; rzadko, zazwyczaj robiła to już u siebie w pokoju. Zresztą nieczęsto w ogóle nocowała u wuja: dwa, trzy razy w miesiącu przywoziła mu rzeczy od rodziny, niekiedy wozem - wówczas zostawała na dłużej. Zdawałoby się, że wobec tego równoczesne nasze wizyty powinny być statystycznym nieprawdopodo-bieństwem -jakoś jednak układało się inaczej. I tak, wyszedłszy pewnej burzowej nocy z pokoju map, po kilku godzinach spędzonych nad negatywami krajobrazów nieba, ujrzałem ją w salonie, zakutaną bez reszty w jeden z pół-akrowych szlafroków Bartłomieja, szczotkującą w zamyśleniu włosy. Przerzuciwszy je na lewe ramię, prawym okiem zezowała za okno, w noc deszczu i błyskawic, i nie zauważyła mnie, nawet gdy usiadłem obok na sofie. Chłodna wil-
55
goć wisiała w powietrzu. Paliła się tylko jedna lampa naftowa, instalację elektryczną wyłączało się na czas burzy; każdy przedmiot posiadał więc swoją jasną i ciemną stronę, oddzielone miękkim, drgającym terminatorem (jeszcze nie do końca powróciłem z kosmosu). To światło, rytmiczny ruch jej ręki ^ odgłosy deszczu... byłem znużony, przysnąłem. Na krótko: szczotka wypadła jej z dłoni, ten stuk mnie obudził, odruchowo ją podniosłem. Sjanna złapała mnie spojrzeniem w połowie gestu. Trzeba było coś zrobić - ramię pamiętało nawyki dzieciństwa z Larysą, a ja nazbyt byłem jeszcze rozkojarzony, by je powstrzymać, i pozwoliłem mu sięgnąć głowy Sjanny, przeciągnąć szczotką po włosach. W pierwszej reakcji odsunęła się, lecz powtórzyłem, raz, drugi, trzeci, i za czwartym układała już głowę pod odpowiednim kątem do szczotki, mimo woli lekko na nią napierając. Podówczas Obserwator z tyłu mej czaszki był już w pełni rozbudzony. Pod jego czujnym spojrzeniem za żadne skarby świata nie zainicjowałbym tego rytuału, nawet nie podniósł szczotki; ale też teraz już nie byłem w stanie go przerwać. Kontrolowałem każdy swój najdrobniejszy ruch, oddech i pozycję na sofie, i odległość między nami; rejestrowałem każdy obraz do ostatniego detalu: retuszo-wany migotliwym światłem, jedyny widoczny fragment jej policzka był kontynentem nieznanej planety, palce zaplątane w szlafrok - niespodzianie podpatrzonymi strumieniami meteorów, cień jej barku - odległą mgławicą, oko spoglądające przez włosy - krótkim błyskiem supernowej. Miałem potem studiować te zjawiska z leniwą fascynacją, iście naukowym oddaleniem. - Liczysz? - zamruczała. - Sto i sto. - Ty licz. - Mhm, jakbyś ćwiczył. - Mam
56
siostrę. - Ach. - Trzasnął piorun. Żadne z nas nawet nie drgnęło. Drugą ręką zgarniałem jej włosy od szyi, zdawały mi się w dotyku po każdym pociągnięciu szczotki bardziej miękkie, bardziej lśniące. Czasami palec przesunął się po skórze samej szyi, była ciepła, krew pulsowała w tętnicy nad obojczykiem. (Odtąd zawsze już przychodziła się czesać do salonu i kiedy ją tam zastawałem, oddawała mi szczotkę i odwracała się plecami, odchylała głowę. Lecz i o tym zwyczaju nie padło między nami ni jedno słowo). Potem wróciłem do map.
Ale co ty właściwie w tym widzisz? - spytałaz niejaką irytacją w głosie, zastawszy mnie któregoś popołudnia nad jedną z książek Mistrza Bartłomieja.
W czym?
W gwiazdach. No wiesz...
Wzruszyłem ramionami. - Mnie to interesuje - rzuciłem asekurancko. Zaraz jednak przemogłem się, wyprostowałem, spojrzałem otwarcie. - Przyglądałaś się kiedyś nocnemu niebu? Tak na spokojnie, długo, w ciszy, w samotności. Nie przeszedł cię dreszcz?
No, ale to nie jest o nocnym niebie, prawda? Co tyczytasz?
Termodynamika.
Nie o niebie, co?
- -Poniekąd. Wszystko zależy od obiektu początkowej fascynacji, potem to już kwestia usposobienia, tak sądzę. A jeśli zaczniesz od gwiazd... Czemu jedna mruga, a druga nie? Czemu są bardziej i mniej jasne? Które z nich są dalsze, które bliższe, i co to za odległości? Dlaczego tak, a nie inaczej? Co jest i co być może; a czego nie widać. Jak
57
było na początku? I jak będzie na końcu? Pytanie po pytaniu, ogarniasz tak cały wszechświat i każdą dziedzinę. Rozumiesz, o co mi chodzi? - Wykonywałem dłońmi nad książką dziwne gesty, usiłując pokazać niewytłumaczalne. Sjanna przyglądała mi się z wielką powagą w szeroko otwartych oczach. - Jak-jak-jak układanka dziecięca: co dołożysz kawałek, pokazuje się miejsce na nowy, i już go szukasz, i tak w nieskończoność, każdy element jednakowo konieczny; a ten obraz, który się wyłania, ten obraz, ten obraz... - Znowu gestykulowałem bez sensu, zająkany.
Читать дальше