- I co - odezwała się wreszcie - i wy tu z wujkiem go ułożycie?
Było to zresztą pytanie, które w tej czy innej formie powracało w co drugiej mojej rozmowie z Mistrzem Bartłomiejem.
- Mój drogi, przecież wiesz dobrze, że to niemożliwe - kwitował. - Te książki pisane były z pułapu wiedzyi technologii o wiele wyższego od wszystkiego, na co moglibyśmy mieć nadzieję. Potem zresztą pułap jeszcze się podniósł; ale Oni książek nie piszą. Zresztą, o jakim właściwie”odkryciu” mówisz? Zwróciłby w ogóle ktoś na nie uwagę,prócz nas dwóch? A kiedy czytasz taki podręcznik, dokonujesz odkryć co strona - odkryć tylko dla samego siebie, aleto już połowa wszystkich zainteresowanych. Koniec końców, czyż rzecz cała nie sprowadza się do osobistej satysfakcji? W każdej dziedzinie ci najlepsi pozostają niedocenieni - z definicji: bo nie ma nikogo, kto mógłby ich naprawdędocenić. Mówiłem ci: to nie praca naukowa - to styl życia.
Istotnie mówił, często powtarzał. I zaczynałem rozumieć, co miał na myśli. Gdy przebywałem u niego, cykl snu
58
i aktywności przesuwał mi się na godziny późnonocne - kładiem się spać przed świtem, wstawałem po południu. Jadłem raz dziennie: wraz z nim, o zmierzchu, przeważnie na patio, jeśli była dobra pogoda. W dzień czytałem; w nocy Patrzyłem. Regularność i swoista prostota tego życia powodowały, iż czas pobytu na dworze Bartłomieja bardzo szybko - bo z dnia na dzień - zbiegał mi się w pamięci w jedno połykające własny ogon wspomnienie. Pamięć jak wielokrężna maszyna epicykliczna: mały obrót dobowy, większy - związany z wizytami Sjanny, największy - astronomiczny. Konsekwentnie, najmocniej odciskały się chwile koniunkcji.
Teleskop. W noc komety Sjanna wstąpiła na taras, ciekawa fenomenu. W prawym oku miałem ciemny gwiaz-doskłon i biało-żółty warkocz lodowego bolidu; w lewym - jasną twarz Sjanny, nachylającą się ku gwiezdnej tablicy. Opowiadałem jej o zwyczajach nieba. Dotykała obrazu komety opuszkiem palca, jak nieznanego zwierzęcia. Chciałem się przesunąć na fotelu, by zrobić dla niej miejsce, ale jakoś nie mogliśmy się zgrać - ja półślepy, ona też zapatrzona - i w końcu usiadła mi na kolanach. To znaczy najpierw na lewym udzie, lecz stopniowo zapadaliśmy się do pozycji najwygodniejszej dla obojga: drobne zmiany punktu ciężkości, naprężenia mięśni, nawet głębsze oddechy... Gdy kometa zniknęła pod horyzontem, Sjanna już spała, z głową ponad moim ramieniem wpartą w oparcie fotela, nogą przerzuconą przez poręcz, włosami na mojej koszuli. Zasnęła - i w pierwszej chwili byłem przerażony, znieruchomiałem kompletnie, nawet nie tyle z lęku przed jej obudzeniem: zasnęła w ramionach obcego człowieka - i sam
59
rozmiar zaufania, jaki mi w ten sposób okazywała, był przerażający. Czy zbladłem wówczas tak samo jak w dzień narodzin Zuzanny? Bardzo możliwe. Siedziałem skamieniały, a pod skórą krążył szczypiący nerwy prąd - podniecenie? irytacja? strach? Albo jeszcze coś innego. Robiło się coraz zimniej, dzikie zwierzęta nawoływały się w oddali, chmury przesłaniały gwiazdy. Nie obudziłbym jej za nic w świecie. I nie obudziłem. Rozległ się huk, suchy trzask - poderwaliśmy się oboje. To pękła jednak z soczewek teleskopu.
I co teraz?
A co ma być? Takie rzeczy się zdarzają.
Potrafisz go naprawić? Masz części zamienne?
Oczywiście, że nie. - Bartłomiej łypnął zdziwiony ponad okularami. - Sądziłem, iż znane są ci, mhm, obyczaje.
W istocie pojąć je miałem dopiero za czas jakiś, gdy ojciec zdecydował, iż nadeszła pora, by zapoznać mnie z działalnością Rady. Przy tej też okazji doszło do pierwszego spotkania Larysy ze Sjanną. Były prawie rówieśnicami, lecz nie wiedzieć czemu, dotąd zawsze myślałem o La-rysie jako o znaczniej starszej.
Owego dnia pieliłem chwasty w ogrodzie Bartłomieja (coraz częściej korzystał z mojej pomocy); sam Bartłomiej zamknął się gdzieś, czy też wybrał na dłuższą przechadzkę, był w jednym z tych swoich samotniczych nastrojów. Larysa musiała przejść przez cały dwór, szukając mnie, zanim trafiła na tylne wyjście. Znajdowałem się aku-
60
rat na drugim końcu ogrodu, wpół skryty za tyczkami fasoli, w pełnym słońcu. Szerokoskrzydły kapelusz chronił od udaru, ale też ograniczał pole widzenia, zamykał w kloszu cienia. Nie spostrzegłem Larysy, ona mnie nie spostrzegła. Dopiero podniósłszy się, zobaczyłem je rozmawiające na granicy cienia budynku, zwrócone do mnie profilami. I nagle wszystko odzyskało właściwe proporcje: Larysa, Sjan-na, ja, dwór Bartłomieja, moja w nim obecność. Dwa odseparowane dotąd od siebie światy przeniknęły się wzajemnie, zostały sprowadzone do wspólnego mianownika, i oto ujrzałem Sjannę oczyma siebie-z-farmy (jakaś brzydsza, starsza, z cieniem smutku na twarzy) oraz Larysę - oczyma siebie-z-dworu (czym tak rozbawiona? dlaczego kręci włosy wokół palca i wykrzywia wargi?). Dłuższy czas stałem tam i przyglądałem się im; rozmawiały. Nie wiem, o czym - gdy podszedłem, zamilkły, obracając się ku mnie.
Stało się coś?
Nie, nie - uspokoiła mnie szybko Larysa. - Tato chce cię na Targu.
Co tak nagle? Teraz mam jechać?
Teraz-zaraz. Zabieraj się. Jedziemy bezpośredniona Targ.
To bez sensu. Może chociaż...
Znasz ojca.
W niezrozumiałym dla mnie samego odruchu wymieniłem spojrzenie ze Sjanną. Zrobiła głupią minę, kręcąc nosem i marszcząc brwi. Wydąłem policzek. Larysa tylko chrząknęła, odwracając wzrok.
Podczas jazdy też nie podjęła tego tematu, ani słowa o Sjannie, Bartłomieju. Podówczas jeździłem już tam regu-
61
larnie, prawie co drugi tydzień. Nie rozmawiało się o tym wiele. Należało do tradycji rozkładanie sobie w pewnym momencie życia na dwa-trzy ośrodki - by z kolei po kilku latach zredukować je do jednego wariantu. Oczywiście, zdarzały się wyjątki, jak Daniel - ci, którzy nigdy nie decydowali się do końca. Co przesądzało o wyborze tych ośrodków, punktów skupienia? Przypadek, jak u mnie? Znacznie częściej Targ.
Na Targu przebywało akurat niewiele osób, stały zaledwie dwa namioty, w tym jeden przy Krypcie: „Namiot Rady” się mówiło. Zastaliśmy w nim dwóch starców i ojca. Siedział przy kamiennym stole (fragmencie ruiny) i pisał coś w notatniku. Jednego ze starców znałem: Józef Bucher, ze wschodnich farm zbożowych. Drugi, kompletnie łysy, z siwą brodą, drzemał oparty o ścianę namiotu. Założyłem, że to właśnie, aby go nie obudzić, ojciec wyprowadził mnie szybko na zewnątrz; Larysa wróciła do koni.
Ojciec stanął w cieniu Krypty, złożył ręce za plecami, wyprostował się. Doznałem wówczas przebłysku prawdziwego Zrozumienia: pojąłem, iż on musiał sobie ten moment wyobrażać wielokrotnie i zaplanował ściśle - miejsce, czas, gesty i słowa.
- Nie rozumiemy się dobrze. - Tak zaczął, a mnie przeszedł dreszcz. - Nigdy dobrze się nie rozumieliśmy - rzekł i odwrócił wzrok; odtąd miał mówić, patrząc gdzieś w popołudniowy nieboskłon. - Myślę, że zbyt jesteś do mnie podobny, za bardzo jesteś mną, by jakiekolwiek szczere porozumienie było jeszcze między nami możliwe. Bo nie mówię już do dziecka, prawda? Nie do dziecka. Niemniej jesteś moim synem i kocham cię. - Tu już prawie
62
szeptał. - Może kiedyś pojmiesz ten rodzaj miłości... Nie rozumiemy się dobrze, ale ponieważ jesteśmy do siebie tak podobni - wiem, że mogę ci zaufać; że... - Wypuścił głośno powietrze z płuc. - Chodź.
Zeszliśmy do Krypty.
Była to ruina, lecz z każdym krokiem w głąb i w dół po szerokich schodach, ku białemu, ostremu światłu - z każdym krokiem młodniała, cofała się w czasie. Aż weszliśmy do poprzedzonej krótkim przedsionkiem sali i ujrzałem luksus starego świata.
Читать дальше