Zapatrzyła się na mnie w ponurym zdumieniu. Wyprostowawszy się i odchyliwszy głowę, pociągnęła głębszy łyk ziołowego alkoholu - dopiero wtedy oderwała wzrok.
- Co ci się stało? - zapytała cicho, odkaszlnąwszy.A co niby miałoby mi się stać? O czym właściwie ona
mówiła? Czego chciała się dowiedzieć?
- To są takie przestrzenie... - mruknąłem. - Taka pustka przeogromna... Marzną kości. Pamiętasz, jakchowałaś się pod schodami? Ja...
Prawie już spała.
Ten twój Bartłomiej...
Co: Bartłomiej?
Coś zamamrotała, zamykając oczy; znowu nie zrozumiałem.
Obudziło nas przed świtem drżenie gruntu - przerażony tabun to małe trzęsienie ziemi. Konie były już prawie w galopie, powinniśmy byli ocknąć się wcześniej, ale alkohol stępił zmysły i spowolnił reakcje. Larysa pierwsza wskoczyła na Płomień (Płomień, córkę Ognia), nie rozsiedlaną na noc, podobnie jak mój Ukrop. Stanęła w strzemionach i klnąc, wskazała różowiejący wschodni horyzont. -
74
Pędzą je ku rzece! - Zanim dosiadłem Ukropa, ona już cwałowała za stadem. Pognałem za nią; cień sylwetki rozpędzonego konia i jej, przyklejonej do jego szyi, wycinał się z tła czerwieniejącego nieba płaskim konturem, była to ruchoma dziura w widnokręgu. Jeszcze coś się poruszało: czarna fala łbów, grzbietów i grzyw. Co spowodowało tę lawinę? Gdzieś w tej masie musieli kryć się złodzieje. Rzeki nie było widać. Całość rozgrywała się na przestrzeni jakichś sześciu, ośmiu kilometrów kwadratowych. Ukrop wszedł w długi cwał i wtedy rozległy się strzały. Huk dotarł do mnie już rozmiękczony, rozciągnięty, podbity echem. Jeden strzał, potem drugi, potem seria trzech i krótka, nieregularna palba; strzelało cztery lub więcej osób. Odruchowo sięgnąłem po sztucer. Tabun tymczasem zgodnie zakręcił i walił teraz niemal prosto na mnie. Szarpnąłem wodzami, kierując Ukropa na styczną. Cień Larysy stopił się z cieniem stada - sunęła ku mnie wielogłowa płaszczka, grzmot narastał. Zacząłem dostrzegać jeźdźców w tej masie. Jeden odłączył się i zboczył ku mnie. Larysa? Oni, oczywiście, widzieli mnie znacznie lepiej niż ja ich, patrząc pod światło. Odbezpieczyłem broń. Okazało się, iż to Ezekiel. - W lewo! - krzyczał. - W lewo! Weźmiemy ich z drugiej! Wyganiają ich! - Minął mnie w pędzie. Poszliśmy po długim łuku, w połowie zwolniwszy, czekając pojawienia się koniokradów. Znowu wybuchła strzelanina, tabun jeszcze bardziej odbił od rzeki. Od wielogłowego cienia oderwały się cztery sylwetki. Ezekiel szarpnął za lejce, aż wierzchowiec prawie przysiadł na zadzie. Ezekiel zeskoczył, wyjął karabin, przymierzył i zaczął strzelać. Tamtych czterech zatrzymało się, lecz widać nie mieli wyjścia
75
- z lewej rzeka, z prawej tabun, z tyłu ostrzał, z przodu ostrzał, z tym że tu strzela tylko jeden człowiek - zaraz ruszyli ponownie, a któryś nawet odpowiedział ogniem - i Ezekiel padł od drugiej kuli. Właśnie zsiadałem z Ukropa, jedna stopa w strzemieniu, druga w powietrzu, ułamek sekundy: oni pędzą na mnie, Ezekiel rzęzi na ziemi. Czy to Ukrop się poruszył i straciwszy równowagę, osunąłem się z konia? Czy też była w tym jakaś decyzja? Rozmaicie rzecz pamiętam. Co jest pewne: stanąłem tam, uniosłem sztucer, policzyłem oddechy (widziałem już twarze bandytów) i po dziesiątym nacisnąłem spust. Oddech, strzał, oddech, strzał, oddech, strzał. Ukrop i koń Ezekiela odbiegły wystraszone - nie mógłbym już uciec. Stałem i strzelałem. Żadnego drżenia rąk, żadnych myśli desperackich - tylko ruchy dłoni i oka, mechanika ciała. Oczywiście odpowiadali ogniem. Pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści metrów. Na dziesięć kroków przede mną spadł ostatni, widziałem jego oczy, szeroko otwarte w śmiertelnym zdumieniu; srokacz koniokrada minął mnie na wyciągnięcie ręki. Nie wyciągnąłem jej - chłód i drżenie dotarły do mej piersi, do głowy. Chciałem się jeszcze podeprzeć strzelbą, ale straciłem równowagę. Padłem na wznak, powietrze uszło z płuc. Martwe oczy Ezekiela spoglądały ze spokojem. Obróciłem głowę. Wschodziło słońce. Wszystko było czerwone, w takiej czerwieni lubiłem zasypiać. Te przestrzenie...
Skórom ich już oszukał i mieli mnie za bohatera, nie było granicy dla gry Obserwatora, zaczął recenzować każ-
76
de moje słowo, każdy gest - fałsz stał przecie teraz za byle rozmową, spojrzeniem. Bohater! Leżałem w naszej sypialni w dworze Bartłomieja - dziura w nodze, dziura w brzuchu, pół ciała w bandażach, kroplówka w ramieniu - i przyjmowałem kolejne wizyty: Doktora, Pastora, mojej rodziny, rodziny Sjanny. Dzieci spoglądały na mnie z nabożnym respektem, zbyt onieśmielone, by podejść bliżej do łoża. Obserwator był w swoim żywiole.
Wydawało się także, iż nowe życie wstąpiło w Sjan-nę. Teraz byłem od niej zależny, teraz miała mnie pod kontrolą dwadzieścia cztery godziny na dobę, nawet do teleskopu nie byłem w stanie się wspiąć. Co więcej, ona również uległa oszustwu. - Widzisz - mówiła - to wszystko zależy od sytuacji; jeśli masz czas podjąć decyzję, nie uciekasz. Chociaż pewnie powinieneś był. - Doprawdy? Decyzję? Już mi pamięć zdążyła przemutować wspomnienie tamtej chwili tuzin razy, nie potrafiłem odróżnić zapisu nagich wrażeń od ich późniejszego wyobrażenia. Czegóż w tym wspomnieniu nie było! Na koniec, gdy traciłem przytomność, w rzadkim obłoku czerwieni objawiła mi się nawet nastoletnia prababka Kunegunda, w zieleni, z karminową różą w czarnych włosach. Równie dobrze jako majak mogłem więc zaklasyfikować całość wspomnienia. Czy to ja ich zabiłem, czy na przykład Ezekiel jednak trochę dłużej strzelał?
Z nudów zacząłem uczyć Zuzannę czytać. I tak spędzała u mnie sporo czasu, a ponieważ ja właściwie nie wypuszczałem z ręki książki, pytania musiały paść prędzej czy później. Były to książki z biblioteki Bartłomieja (niedługo miałem wyczerpać jej zasoby) i oto złapałem się na
77
li i
literowaniu córce nazw gwiazdozbiorów i tłumaczeniu szkiców nieba. Oczywiście nic nie rozumiała, ale to nie było ważne. Zapamiętałem za to poczucie, które wówczas mnie ogarnęło: że zmieniam ją, a właściwie tworzę; że nic z niej nie wymaże tych godzin spędzonych teraz ze mną; że projektuję tu w dorosłą Zuzannę pewne wzorce skojarzeń, matryce rozumowań, ba! sposoby postrzegania świata - które z miejsca wykluczają miliony prawdopodobnych dróg jej życia. Nie przez samą naukę czytania - ale przez to, jak odpowiadałem na jej pytania, jak zachowywałem się w jej obecności wobec Sjanny, Bartłomieja, rodziny; przez te wszystkie rzeczy, które zauważałem u swego ojca, podczas gdy on sądził, iż nikt ich nie zauważa.; i przez podświadomy uścisk, w jakim zamykałem przez sen Zuzannę, gdy przysypiała mi na piersi - popołudniami, ciepłymi, dusznymi popołudniami. Słońce wpływało wówczas przez wpółotwarte okno wprost z rozzielenionego sadu, wraz ze wszystkimi zapachami i odgłosami wiosny, równie usypiającymi; jakaś błoga ociężałość spadała na ludzi (z tych kolorów i z tej półciszy), krew gęstniała w żyłach, myśli w głowie, i tak się zasypiało, zwłaszcza w chorobie, permanentnym zmęczeniu organizmu: usta rozchylone, oddech głośny, książka na piersi albo na twarzy, otwarta grzbietem do góry, pościel skopana niżej pasa, dziecko wtulone w zmiętą piżamę... Bo też Zuzanna zasypiała pierwsza, i to był czar, którego nie potrafiłem przełamać - ciepłe i miękkie ciałko oddychającego powoli dziecka. Do tego stopnia stanowiło przedłużenie, rozszerzenie mojego ciała, że budziłem się w tej samej sekundzie, w której Zuzanna otwie-
Читать дальше