- Objeżdżamy?
Ściana ciemnej zgnilizny nadal grodziła tam ląd, rozciągając się od ziemi do nieba. Sine plamy średnicy mili przesuwały się po niej powoli, zgodnie z biegiem podpo-wierzchniowych nurtów mroku.
Co powiedzieli w Krypcie? - spytał Daniel.Ojciec machnął ręką i wspiął się na kozioł.
No, co powiedzieli? - naciskał Daniel.
- Straszą tylko - mruknął ojciec. - Objeżdżamy.- Obejrzał się na wóz kuzynostwa. - Gdzie Anna?
- Cholera, znowu musiała gdzieś pobiec.Wszyscy zaczęli się rozglądać za małą. Dosiadłem
Robaka i naciągając rękawiczki, wyjechałem zza wozów. Stanąwszy w strzemionach, plecami do złego zachodu, wypatrywałem Anny pośród zabudowań Targu (wszyscy mi zawsze powtarzali, że mam najlepszy wzrok w rodzinie). Ale nie wypatrzyłem; owego wieczoru znalazło się tam chyba ponad tysiąc osób, rekord, jeśli nie liczyć świąt równo-nocy. Wypełniali przestrzeń między namiotami, ruinami i wozami taką masą ludzkiego chaosu, że dostrzeżenie w nim jednej pięcioletniej dziewczynki graniczyło z cudem. Targ, jak sama nazwa tłumaczy, służy za miejsce wymiany. Wymienia się tu towary i słowa, ludzi i zwierzęta. Tylko dzięki Targowi zachowuje swą wartość pieniądz Zielonego Kraju; a przecież i tak nie wszyscy uznają owe antyczne banknoty. Tu, w ruinach największego gmachu, dokonuje się sądów i stanowi prawo - na ile zechce kto uznać te spotkania głów poszczególnych rodów i zarząd-
27
ców farm za rzeczywisty sąd i legislaturę. Są w księgach zdjęcia prawdziwych instytucji państwa, budynków i tłumów ludzkich - wielkich, olbrzymich. Więc znam różnicę. Nie ma państwa w Zielonym Kraju. - Państwo - powiada Daniel - jest maszyną homeostatyczną. Reaguje na zmiany warunków wewnętrznych i zewnętrznych. Dba o zachowanie struktury powiązań łączących swe składniki oraz o ich sumaryczną przydatność do realizacji różnych celów w różnych sytuacjach dla potrzeb owej struktury. Raz ustanowione, ginie jedynie w akcie mordu. Nigdy nie wyzwala tych, których wzięło w niewolę. Nigdy nie zaprzestaje wysiłków wzmocnienia struktury. Czy widzisz już, co leży u kresu tej ścieżki? Czy widzisz to PAŃSTWO? - Tu Daniel pochyla się nad rozmówcą. - Nigdy, nigdy nie będziemy mieli go w Kraju; to byłby koniec. - Nie mamy. Mamy Targ. Ale, jak mówił biblista, to zawsze jest mały krok. Ci z północy, fundamentaliści - jak by ich nazwał ojciec, radykałowie - nie uznają nawet Targu; nigdy tu nie przyjeżdżają, a i my się do nich nie zapuszczamy. To nie Przymierze, zaledwie obyczaj, ale może właśnie tym bardziej silny - on, który jest przed prawem.
Rozjechaliśmy się po Targu szukać malej Anny. W końcu znalazł ją Sasza Kuternoga; był sygnał od wozów (dwie pochodnie) i zebraliśmy się tam z powrotem. Tymczasem jednak wieczór przeszedł we wczesną noc, zachodniego horyzontu w ogóle nie było już widać, żadnych gwiazd, żadnych chmur, wkrótce zginie za tą zasłoną także Księżyc.
- Lepiej przenocujmy tutaj - zaproponowałem. Większość wizytujących Targ tak właśnie postanowiła, rozkładali się pod namiotami, rozpalali ogniska; Pastor włączył
28
neon nad wrotami do Krypty, gdzie po wyjściu członków Kady z podziemi zawieszono tablicę z aktualnymi wytycznymi. - Rano powinno się wyklarować co i jak.
Widziałem, że inni przytakują propozycji - ale ponieważ wyszła ona ode mnie, ojciec tylko wzruszył ramionami, mruknął: - Szkoda czasu - i strzelił batem.
Tak oto ruszyliśmy w tę ciemną noc perwersji O’ak zapewne rzekłby dziadek Michał), mała karawana czterech wozów i pięciorga jeźdźców - i ta decyzja przesądziła o kształcie całego mojego życia.
Rżenie Robaka i dygot jego mięśni pod moimi udami ostra won zwierzęcego potu - gnałem już sam, oddzielony od reszty; czy koń poniósł, czy też to ja, ujeżdżony przez strach, wbiłem podświadomie ostrogi w boki wierzchowca trudno rzec. Ze bali się wszyscy - to jasne. Zanim nie zgubiłem ich w odmętach nocy, kłuły mi mózg - przez ucho wewnętrzne, bębenek i oponę - ich krzyki histeryczne, już na wpół ochrypłe. Ponad wyciem wichru, ponad kwikami zwierząt, ponad trzeszczeniem powietrza; ponad moim własnym oddechem. Co charakterystyczne, dzieci milczały. Daniel klął gromko. Ojciec wrzeszczał niezrozumiale, strzelając z bata i szarpiąc lejcami; odpowiadali mu Przerażonymi okrzykami pozostali woźnice. Larysa zaś nawoływała mnie, do końca słyszałem przez ciemność swoje imię. Potem już tylko rżenie Robaka. Dygot jego mięśni, gdy sam dygocę w siodle - a z nocy wychyla się ku mnie Kolejny Potwór.
29
Czy mimo woli wjechaliśmy w strefę horroru, czy też specjalnie sięgnięto ku nam? Zaczęło się od dziwnego, srebrnego połysku trawy i twardego chrzęstu, z jakim miażdżyły ją kopyta i koła. Potem poczuliśmy to w oddechu; ktoś się rozkaszlał, Daniel z miejsca podniósł się w strzemionach i zamachał na ojca, który prowadził pierwszy wóz: - Wstecz! Zawracamy! - Karawana zaczęła zataczać ciasny okrąg. Wtedy zobaczyliśmy tego ptaka. Spi-kowal nad nas, by zaraz wzbić się na dwadzieścia metrów, gdzie chwilę krążył; ptak morski, mewa lub albatros. Pikując ponownie, rozmnożył się w powietrzu na pięć - ptak, ptak, ptak, ptak i ptak - i było już jasne, iż znajdujemy się pod Klątwą. Daria złapała za karabin, poczęła do nich strzelać, przeładowując pospiesznie. Nim Daniel ją powstrzymał, strąciła dwa albatrosy. Podjechałem do najbliższego. Bez pochodni nie widziałem wyraźnie. Spadł na żwir. Trzepotał się tam w ciszy, nie krwawiąc i nie gubiąc piór. Był wielkości tego pierwszego, „oryginalnego” albatrosa, co wydało mi się czemuś absurdalne. - Zostaw! - krzyknął ktoś na mnie, bo mimowolnie pochylałem się głęboko w siodle. Obejrzałem się na krzyczącego i kiedy wróciłem spojrzeniem do ptaka... Cóż, albatrosa już tam nie było, była dziura w ziemi, czarny lej w połaci żwiru, skąd jął wydobywać się gryzący dym. Szarpnąłem Robaka wstecz. Łłu-bum, łłubum, łłubummmm - policzyłem, zapatrzony, trzy uderzenia serca, po czym z leja rzygnęło ohydą. Musiały to być zwierzęta, skoro tak szybko się poruszały, jednakowoż wszelkie braterstwo formy ze znaną mi fauną Kraju pozostawało kwestią surrealistycznych skojarzeń. Drobne jak mrówki, wielkie jak pies; z nogami i bez nóg; z głową i bez
30
głowy (albo z więcej niż jedną); w futrze, w skórze, w śluzie, w piórach, w błonach kolorowych; ciche i skrzeczące, piszczące, wyjące, śpiewające, mówiące („Ja, ja, ja, ja! Wi-wi-wi-wi-kooo!”); idą, pełzną, skaczą, fruną. A nie ma dwóch takich samych. Motylowaty krokodylek podleciał i ugryzł Robaka w nogę. Koń zakwiczał przeszywająco, wierzgając w bok. Tak zaczęła się panika. - Dalej! - wołał ojciec, strzelając z bata. Przeładowane wozy toczyły się ślamazarnie. Za nami, z ciemności, z ziemi, wychodziły kohorty za kohortami. - Dalej! - powtórzył i rozkaszlał się. Widziałem, jak Larysa przesuwa przed twarzą urękawiczo-ną dłonią i zbiera coś z powietrza. Spojrzeliśmy na siebie. - Babie lato - powiedziała, uśmiechając się lekko, po dziecinnemu. Nasze konie odskoczyły od siebie w zamieszaniu, depcząc po dywanie z Potworów. Daniel zaczął kląć pełnym głosem. Spojrzałem. Ziemia ruszała się już ze wszystkich stron; byliśmy otoczeni. Zaczął wzmagać się wiatr, coraz silniej smagając twarz, drażniąc skórę. Coś opadło mi miękko na głowę; wciągnąłem powietrze i wepchnęło mi się do gardła. Zdarłem z siebie połyskliwy welon. Robak drżał pode mną i rzucał łbem. Jakaś kobieta zaczęła płakać. Coś żywego osiadło mi na ramieniu. Ktoś zaczął strzelać; spojrzałem w kierunku huku - ale tam była już tylko ciemność, pożarła dwa ostatnie w karawanie wozy, ciężka masa mroku, noc jak puchnący kamień. To chyba wówczas ścisnąłem Robaka piętami. Jedna była myśl: koń szybszy od wozu, koń szybszy od nocy.
Читать дальше