I tak pogalopowałem przed siebie, na oślep.
Nie wiedziałem, że Robak krwawi, że się wykrwawia. Czy zachowałbym się inaczej, gdybym wiedział? Chy-
31
ba nie; na pewno nie. Poganiałbym go tak samo. Strach śmiertelny to jest stan fizjologiczny, można go rozpoznać między innymi po smaku w ustach - trochę żelazisty, trochę gorzkawy; nieuniknione jest także pewne cierpnienie podniebienia i drętwota języka. Rządzi ciało.
Nie wiedziałem, że krwawi, i kiedy się przewrócił, byiem przekonany, iż dopadł nas jakiś wyjątkowo wściekły Potwór. Zdążyłem wyrzucić stopy ze strzemion i zeskoczyć; nie połamałem nóg, lecz kompletnie straciłem orientację. Mrok był nieprzenikniony. Wylądowałem w błocie i momentalnie ucieszyłem się, iż jest to błoto, a nie rój pandemoniczny, tym straszniejszy, że zupełnie niewidoczny w tych egipskich ciemnościach.
Było o strachu, teraz będzie o odwadze. Otóż przekonany, iż tam właśnie ucztuje na Robaku monstrum jakieś piekielne, podszedłem jednak ku zwierzęciu, z nożem w garści podkradłem się ku miejscu, skąd dochodziło przeciągłe rzężenie. Szczerze mówiąc, motywację stanowiła raczej histeryczna potrzeba uzbrojenia się, choćby czysto symbolicznego, w sztucer zawieszony przy siodle. (Prawdą jest, co powiadają: to strach pcha nas do czynów heroicznych). Niemniej była to czysta odwaga; wiem, mimo że nie posiada smaku.
Co dalej? Ściągnąwszy rękawiczki, wymacałem, z sercem w gardle, sztucer; potem znalazłem łeb Robaka i dobiłem go strzałem z przyłożenia. Wciąż nic się we mnie nie wgryzało - i tak oto strach napędzał mnie do coraz większego ryzyka. Zacząłem mianowicie grzebać mozolnie w jukach. Zauważyłem, że wiatr mocno przycichł; rozglądając się bezmyślnie, gdy ręce pracowały samodzielnie, do-
32
strzegłem w ciemności kilkadziesiąt mrugających szybko iskierek: nie przesłonięty fragment nocnego nieba. To będzie mój drogowskaz. Zapalę pochodnię. Przynajmniej będę widział, po czym stąpam. Mam broń. Uda mi się. Tamto zostało daleko za mną. Larysa na pewno uciekła na Ogniu. (O ojcu nie pomyślałem: było dla mnie oczywiste, iż nic mu się nie może stać). Będzie dobrze.
Zapaliłem pochodnię, wstałem - i zobaczyłem, że pożarło mi już całe lewe ramię, wpełza na bark.
Było koloru srebrno-niebieskiego; w migotliwym świetle pochodni połyskiwało mokro. Pokrywało rękawy koszuli i kurtki, dłoń, paznokcie. Nic nie czułem na skórze - ale musiało być grube na cal. Gapiłem się w bezruchu, fascynacja granicząca z katatonią. Płomień skwierczał nad moją głową. Noc pulsowała echami odległych kakofonii. Jak rzeczna fala, jak język węża, jak cień o zmierzchu - przesuwało się powoli, nieśmiało. Dotknęło mej szyi. Wzdrygnąłem się mimowolnie, i ten dreszcz nareszcie zdjął ze mnie czar.
Zdarłem kurtkę i koszulę. Pod nimi ciało wolne było od srebrnej pleśni, prócz kilku jej cienkich żył. Zacząłem ścierać z siebie zarazę, najpierw trąc o spodnie, potem, przełożywszy pochodnię do lewej ręki, skrobiąc nożem. Długo to trwało; w końcu, o ile mogłem to ocenić bez lustra, uwolniłem się od narośli. Skóra była czerwona, wyraźnie podrażniona - od tej narośli, od noża, może od jednego i drugiego.
Skażone ubranie postanowiłem zostawić. Podniósłszy sztucer, ruszyłem w drogę.
Dwa tysiące kroków dalej spostrzegłem srebro na obu nogawkach.
33
Wyobrażam sobie, jakie to na nim zrobiło wrażenie. Zresztą opowiadał mi potem.
Nie spał, nie obudziłem go. Usłyszał z piętra walenie w drzwi. Otworzył w jednym z tych swoich szlafroków; wokół nóg plątały mu się długie poły, musiał je nieustannie podciągać, by nie nadepnąć.
Otworzył drzwi i aż się cofnął o krok. W progu stał goły wariat, cały w błocie; w jednej ręce - strzelba, w drugiej - brudny nóż; w oczach - histeria. Spod błota wyzierały czerwone pręgi nacięć. Wymachiwał tym nożem, jakby przymierzając się do kolejnego samookaleczenia, i dyszał przez zaciśnięte zęby.
- Wejdź, proszę - rzekł Mistrz Bartłomiej, zagarnąwszy szlafrok i usunąwszy się pod ścianę.
- Lustro! - zachrypiałem. - Gdzie są lustra?!Wyjął z kieszeni i założył okulary, przyjrzał mi się
uważnie. Potem wskazał otwartą dłonią w głąb korytarza. Rzuciłem się ku wejściu do najbliższego pomieszczenia.
- Gość w dom, Bóg w dom - mruknął Mistrz Bartłomiej za moimi plecami, zamykając drzwi.
Powiadają, iż najważniejsze jest pierwsze wrażenie, ale nie sądzę, by tak było w istocie.
Ja sam, gdy po raz pierwszy ujrzałem jego dom (Bartłomiej mówił: „dwór”), pomyślałem: kolejna ruina. Co prawda, widziałem zaledwie cień, zarys sylwetki na tle
34
gwiazd. No i nie przyglądałem się długo - błysk światła w jednym z okien wystarczył. Światło! Ludzie! Ratunek! Umysł opanowany miałem jednym wyobrażeniem: że jestem pożerany. Do tego stopnia, iż chwilami obraz przesłaniał mi świat zewnętrzny, wygłuszał bodźce.
...Co mówiłeś?
Wykąp się. Mówię: wykąp się. A przynajmniej obmyj jakoś. Roznosisz mi to błocko po wszystkich dywanach. Nie mam większych luster! Usiądźżesz. A najlepiejsię wykąp, tam jest łazienka.
Mówiłeś coś?
Tak to musiało wyglądać - póki nie opadłem z sił. Wtedy zasnąłem mu w fotelu w salonie.
Salon na parterze dworu Bartłomieja stanowił jedyne pomieszczenie godne tej nazwy, jakie dane mi było ujrzeć poza kartami starych książek. Wszystko tu było zabytkowe, łącznie z tym fotelem, do którego przez noc przyschnąłem na amen. Stal tyłem do okien i kiedy się ocknąłem, ujrzałem muzeum czasów zakazanych, zatopione w poziomych strumieniach porannego światła. Mogłem policzyć te strumienie, dzielone futrynami, zasłonami, meblami. W kącie stał nawet telewizor, wielki, czarny, z mętnym ślepiem kineskopu wytrzeszczonym na jasny świat; odbiornik oczywiście nie działał. Gdzieś w budynku tykał głośno zegar. Poza tym panowała kompletna cisza. Syknąłem przeciągle, podnosząc się z fotela, skóra najwyraźniej odchodziła razem z błotem - ale nie pomogło, cisza watowała szczelnie cały dwór, nie odpowiedział ni dźwięk. Bartłomiej - śpi? poszedł gdzieś? Byłem sam.
35
Tak rozpocząłem zwiedzanie muzeum. Były tu rzeczy, które mieliśmy także u nas, tylko że tutaj znajdowało się ich więcej i w lepszym stanie, oryginalnych - był na przykład fortepian, prawdziwy skoliotyczny rekin salonów, lśniąco czarny, wielozębny, z uchyloną paszczęką. Przesunąłem dłonią po klawiszach, pozostawiając drobiny skrzepłego błota - ale żadnych śladów w tej ciepłej, wełnistej ciszy, akord przebrzmiał, zanim jeszcze oderwałem dłoń. Były tu rzeczy, o których tylko czytałem lub słyszałem od starszych - przy klatce schodowej na piętrze stał oltyme-on, półprzeźroczysty, mieniący się wszystkimi barwami tęczy, od lewej do prawej, z formą dla przyciśnięcia ciała widoczną jako zapadlisko spektrum filtrowanego światła. Nie miałem czelności, by go dotknąć, nagle aż nazbyt świadomy skorupy brudu: co rekin, to nie anioł. I były rzeczy, których nazwy ni zastosowania nie znałem, być może dlatego, iż nie były to narzędzia użytkowe, lecz na przykład dzieła sztuki, pozbawione jakichkolwiek ukrytych funkcji; co prawda jedno nie musi wykluczać drugiego. (W sukurs idą słowniki: patrz pod „ergonomia”). Był taki pokój - na piętrze, w lewym skrzydle - którego podłogi nie krył dywan ani chodnik, lecz rodzaj elastycznej masy barwy popiołu. Masa pokrywała także ściany i sufit; nie było tu okien, jedynie drugie drzwi. Ledwo wszedłem, a stopy zapadły mi się prawie po kostki, pokój ożył. Z szarej masy poczęły wypuszczać się gibkie łodygi, wybiły w górę i w dół stalagmity i stalaktyty, w rogach jęły pęcznieć gruźlaste bulwy... Wycofałem się czym prędzej.
Читать дальше