A to babka Kunegunda, zanim jeszcze wyszła zaJuliana - mówiła ciotka Lana, wskazując zdjęcie ciemnowłosej Śmierci, jeszcze młodszej, tym razem w białejsukience; brodziła ku fotografowi przez rozsrebrzony strumień.
Ach, ona - westchnęła nieznajoma i uniosła kieliszek do ust.
Zasnąłem.
Spała też Larysa, i równie niespokojnie. Dziadek Michał nie mógł przecież do niej przyjść, nie w takim tłumie. Mówiła doń głośno przez sen. Matka usłyszała.
Pioruny biły od horyzontu po horyzont, czarny tłuszcz zalał niebo, w środku dnia paliły się w domu wszystkie światła, gdy tato zstępował z werandy z lampą we wzniesionej ręce i wołał na wiatr, we wściekłą ciemność:
- Ojcze! Ojcze!
Matka trzymała mnie mocno, inaczej pewnie bym zbiegł z werandy za nim. Mimo głośnego szumu wiatru słyszałem dochodzący z wnętrza domu płacz Larysy - to już parę godzin od lania, jakie sprawił nam tato, a ona wciąż szlochała. Było to tylne podwórze farmy, lecz i tu zapuściło się paru zapóźnionych gości, stali pod ścianą i wymieniali
21
niespokojne spojrzenia. Wicher targał ich odzieniem, włosami. Huczało mi w uszach, rozpędzone powietrze, rozpędzona krew.
- Ojcze! Ojcze!
Zatrzymał się przy starej studni, tam znajdowała się granica cienia, podwórze przecinała bowiem równo kurtyna mroku burzy. Postawił lampę na cembrowinie. Rozejrzał się, wzniósł twarz ku jeszcze większej ciemności. Wbijałem palce w dłoń matki, włosy zaczęły mi stawać dęba na głowie.
- Ojcze!
Powstał z ziemi, z nagłego tumanu pyłu, jak czarny golem. Błurch! - i oto stoi, wyciąga rękę do syna, drugą powstrzymuje huragan. W zmierzwionej brodzie błyskają zęby, gdy odpowiada na pytania, których nie słyszę; tych odpowiedzi nie słyszę również. Tato stoi plecami do nas, dziadek - twarzą. Wystarczy, że podniesie wzrok, przesunie spojrzenie i spotkamy się oczyma - przez kurz, przez wicher, przez cień. Spójrz! Spójrz na mnie!
Matka przyciskała mnie do boku, oddychaliśmy szybko; coś tu się działo, coś ważnego, lecz moment nie pozwalał na zadawanie pytań, mogtem tylko stać i patrzeć.
Oni się kłócili. Ojciec wymachiwał rękoma. Dziadek, przysiadłszy na studni, drapał się po grzbiecie nosa. Ruchy ramion taty napędzały na niego wielkie cienie od lampy. Sucha burza grzmiała za plecami dziadka.
Był smutny, widziałem. Raz spróbował wyciągnąć dłoń do syna; tato odskoczył jak oparzony. Porwał lampę i ruszył powoli ku werandzie, tyłem, krok za krokiem, wciąż krzycząc.
- Nie zbliżaj się! Nie dotkniesz ich! Odejdź!
22
Dotarł pod schody. Ciemność postąpiła za cofającym się światłem i dziadek utonął za pionową kurtyną. Z lampą we wzniesionej ręce wołał ojciec na wiatr, we wściekłą ciemność:
- Nie wejdziesz! Nie wejdziesz!
Minuta, dwie, dziesięć, byliśmy otoczeni murem nocy, wichura napierała ze wszystkich stron, wybuchło kilka szyb, pękło gdzieś drewno, dom trzeszczał i niemal się chwiał, kryłem twarz w łonie matki, przerażony. Płakały dzieci, wyły psy. Co musi dziać się z końmi, co z kurami i świniami... - Przeklęty - szepnęła matka. Kto? A przecież wiedziałem: dziadek Michał, on.
Zerkałem przez palce: krążył na granicy sztormu, na przemian wyłaniając się i kryjąc w mroku, huragan eksplodował obłokami śmiecia w miejscach, w których on wychodził na światło. Zawodził i błagał. - Nie wiecie, co czynicie! Po co, po co to cierpienie...? Nie umrze nikt!
Dochowaj Przymierza! - powtarzał tato. - Niewejdziesz! Precz! - I lampa w górę.
Nie umrze nikt!
Dochowaj Przymierza!
Słowa już chyba nie miały znaczenia, liczył się upór, demonstracja determinacji. Teraz to sobie przypominam i wiem, że żaden z nich nie mógł postąpić inaczej. Cóż bowiem powstrzymywało dziadka, jeśli nie słowa? Miał za sobą niewidzialne armie, miał moce ciemności, gromy i błyskawice w lewej garści, w prawej nasze ciała bezbronne; miał, miał. Ale chodził naokoło i krzyczał.
Sam też płakałem. Zorientowałem się, gdy matka po raz kolejny otarła mi łzy.
23
Mamo, co się dzieje z dziadkiem?
Zaprzedał swą duszę.
Zaprzedał duszę? Wróciło wspomnienie gniewu Pastora.
- Diabłu?
Przytuliła mnie, odciągając w głąb domu.
- Gorzej, gorzej.
Tropię słowa języka niemożliwego w oprawnych w popękaną skórę encyklopediach, słownikach i leksykonach... „Tanatofobia: chorobliwy lęk przed śmiercią”.
Czyj zatem strach był zdrowy? Dziadka Michała? Ojca? Mój?
Więcej się już dziadek nie pokazał. Chociaż często chadzałem na cmentarz zastrumienny, w cień dębu. Trzy krzyże. Zapach jego fajki. Wiedziałem, że istnieją wrota.
Tamtej jesieni skończyłem siedem lat. Ziarno zbliżało się już do obłoku komet Meduzy, dwieście miliardów kilometrów, pierwsze impulsy reprozyjne, zaburzenia gradientów grawitacji i asymetria skrzydeł wiatru słonecznego, ciarki na skórze; a gwiazda powoli rosła od czerwonego punktu, kryształ żrącej soli w oku patrzącego - gdy nie patrzył nikt.
Pamiętam, pamiętam wszystko.
Szesnastej zimy mego życia, gdyśmy odwiedzali Targ, zaplątałem się na Placu Krzykaczy między dwóch rewolucjonistów. Zdaje się, że nierozsądnie odezwałem się do któregoś; wrzeszczeli potem na siebie nade mną, jeden pluł cytatami z Biblii, drugi z von Neumanna. Stopień patetyczności ich słów zdawał się odwrotnie proporcjonalny do stanu osobistej higieny. (Potem znajdę w słownikach słowo „dekadencja”).
Na ile cierpienia wyceniasz człowieczeństwo...?!- wrzeszczał ten od von Neumanna. - Czemu elektryczność, a nie jaskinie? Co?!
To zawsze jest mały krok! - odpluwał biblista. -Zawsze zmiany na lepsze! Tylko że po tysiącu nie wieszjuż, co lepsze; lepsze jest co innego!
Więc zwierzę, tak?! W błocie! W błocie! W błocie!
No to idź do Nich, proszę, droga wolna! Tfu!
Ojciec zagarnął mnie spod ich spojrzeń, jeszcze zagapionego hipnotycznie na czerwone twarze i drżące dłonie (wymachiwali nimi bezcelowo, a może właśnie w celu zastraszenia adwersarza).
25
Radykałowie. Dzięki nim przynajmniej znamywartość umiarkowania - uśmiechnął się. - Chodź.
A gdyby jednego z nich zabrakło, a drugi znalazłkogoś jeszcze bardziej radykalnego od siebie... - liczyłempod nosem, patrząc na czubki swych butów. - Czy to niemy bylibyśmy ekstremą?
Och, ale nas jest więcej.Pokręciłem głową.
Ich jest więcej.
Byłem już wtedy na tyle dojrzały, by znać prawdziwe znaczenie zaimków zawieszanych w próżni i bez dłuższego zastanowienia posługiwać się owym językiem, który pozwala mówić swobodnie o tym, o czym nie można mówić wprost. I też nie dlatego, iż ktoś zakazał - na tym wszak polega tabu, iż prawo nie musi go nawet sankcjonować, tabu jest przed prawem. (Co wszakże jest przed tabu...?)
Na tyle więc byłem dojrzały - ale jeszcze nie wystarczająco, by rozpoznać, kiedy nie należy już ojcu odpowiadać, zwłaszcza gdy jest to odpowiedź przecząca. Wciąż był on dla mnie przede wszystkim ojcem; człowiekiem, mężczyzną - dopiero potem. Chyba to są te drzwi do prawdziwej dojrzałości: kiedy przez nie przejdziesz, dorośli przestają być istotami z obcej krainy, których motywów i myśli tak czy owak nie docieczesz; stają się natomiast takimi samymi zagubionymi głupcami, co ty, tylko że starszymi, i jesteś w stanie z ich rozterkami sympatyzować, a czasami nawet - zrozumieć ich.
Ale ja ojca jeszcze nie rozumiałem.
- Takiś mądry? - parsknął, przyśpieszając krokuku naszym wozom.
26
Larysa z grzbietu Ognia wskazała zwiniętym biczem zachodni horyzont.
Читать дальше