Patrzył na mnie, rejestrował najdrobniejsze sygnały ciała. Nie mogłem się pozbyć uczucia, że śledzi także tok moich myśli, skojarzenie po skojarzeniu.
J-j-j-ja-aa... - zająkałem się -jjjak...?
Nie da się oddzielić - rzekł. - Słusznie mówiłMistrz: pozostanie w twoim organizmie do końca. Nie sposób wypreparować, komórka po komórce, rozplatać mózgneuron po neuronie. To znaczy - owszem, można, i to jestwłaśnie ten jedyny sposób. Wiesz, jaki. - Wyciągnął rękę,ale tym razem w geście powitania, zaproszenia, nachylającsię przy tym jeszcze głębiej, na twarzy stroskany, w spojrzeniu - współczujący. - Chodź do nas.
Nnie wierzę.
Wiem, co sobie przyrzekłeś. Ale to nie dla siebie,to byłoby dla Kraju. I wiedz też, że oferta nie jest bezterminowa, w końcu zapewne przeważą ci, co chcą wziąć siłą.
Podszedł bliżej, nie opuszczając ręki, aż złożył ją na mym ramieniu. Drgnąłem odruchowo. Przesunął powoli dłoń po materiale swetra, ku szyi i podbródkowi, przycisnął lekko do policzka; był w tym jakiś obsceniczny erotyzm,
142
nie mogłem się poruszyć, zniewolony subtelnością jego ruchów. Nachylił się do mego ucha.
- Czujesz? - szeptał. - Ciepła. Dotknij. Posłuchaj pulsu. Usłyszysz we mnie krew. Usłyszysz serce. Powąchaj. Pocę się, jeśli chcę. Rosną mi włosy, jeśli chcę. Oddycham, jeśli chcę. Jestem bardziej prawdziwy od ciebie; będąc zarazem czymś nieskończenie większym. - Rzeczywiście, z każdym słowem uderzał mi w konchę ucha gorący jego oddech. Dłoń o idealnie równych paznokciach zaciskała się na mojej szczęce. W którymś momencie musiałem opuścić powieki, zahipnotyzował mnie kompletnie. Wiedziałem, że potrafią robić takie rzeczy; a jednak... - Sądzisz, że cię nie rozumiem? Że nie pojmuję twoich rozterek? Nic bardziej mylnego. Mam w sobie także takiego małego człowieczka, on zwierza mi się z waszych dramatów i radości; albo też naciągam na siebie jego skórę i wtedy sam ich doświadczam. Nienawidzę, kiedy chcę. Boję się, kiedy chcę. Kocham, kiedy chcę. Pożądam, kiedy chcę - szeptał nieprzerwanie. - Teraz pożądam. Daj nam swoją extensę. Daj. Daj. Daj. Daj. Daj. Daj.
Chciał tylko jednego słowa, znaku woli. Prawie czułem, jak formuje mi się na wargach rozedrgane „W-w-weź”. Ale Szóstą mijał właśnie rój meteorów, kilka większych spadło w krótkich odstępach na jej satelity, cerebrum lunae uległ powierzchownemu uszkodzeniu, fale oszołomienia przeszły przez mózg - poderwałem się na nogi, nie wiedząc, co robię, półprzytomny; ale już świadomie kontynuując ruch, wybiegłem z sali i po schodach z Krypty.
Bezimienny czekał na mnie tuż za progiem, ledwo wyszedłem w jasną noc, on złapał mnie za ramię.
143
- Niech cię nie zwiedzie fałszywa duma! Sądzisz, żejesteś więcej wart od nich wszystkich? Ty nie ulegniesz -ale resztę niech szlag trafi. Pod wodę! Tak? Tak?
Wyrwałem się. Pobiegłem do koni. Mieliśmy nocować na Targu, nikt nie wyjeżdżał tej nocy. Siodłałem szybko Rusałkę, wypatrując Bezimiennego w półcieniach. Przecież nie zaprzestanie kuszenia, nie podda się.
Nie zobaczyłem go jednak, i dopiero opuszczając kłusem Targ, pojąłem, iż widzieć go bynajmniej nie muszę - będzie kusić mnie i tak. Szept, głos bezcielesny a usypiająco melodyjny, począł mi się sączyć do prawego ucha:
- Uważasz, że jesteś w stanie się nam oprzeć? Jak?Zabijając się może? A proszę bardzo - powitamy cię z radością. Ale jeśli się nie zabijesz, czas będzie przeciwko tobie, bo z każdą minutą, z każdą sekundą - a sekundy niesą dla nas tym samym, co dla ciebie - niecierpliwi corazbardziej się niecierpliwią, bezwzględni stają się jeszczebardziej bezwględni, i nieuchronnie zbliża się moment, gdynie będziemy w stanie już ich powstrzymać i wezmą ciębez pytania, ale też bez żadnego pożytku dla ZielonegoKraju. Na co więc liczysz? W imię czego się opierasz?
I tak dalej, i tak dalej, mila za milą, kwadrans po kwadransie, sączył swój jad, a ja nie mogłem nic na to poradzić. Świtało już, zbliżałem się do domu, chwiejąc się w siodle i generując z extensy bezsensowne kształty, zmęczony, wściekły i przerażony, i coraz trudniej było mi się powstrzymywać, by nie odpowiadać.
- A-ale po c-co? - wybuchnąłem wreszcie. - Poc-co wam ex-ex-extensa? A-a-a-a-malia? Po c-co?!
144
- Anomalia; to, co nazywasz Anomalią. Żeby się porozumieć, połączyć, rzecz jasna. Słyszeliśmy, jak ją opisywałeś córce.
Rusałka wspięła się na kolejne wzgórze. Na tle różowiejącego nieba ujrzałem cmentarny dąb. Firany sinobłę-kitnych mgieł przesłaniały odległy horyzont. Wbiłem pięty w boki wierzchowca.
Po c-co?
A jak opisałbyś nas?
Jak opisałbym Ich? Byli niewidzialni, lecz Anomalia również pozostawała dla ludzkiego oka niewidoczna. Zapewne dostrzegłoby ono w największym jej zagęszczeniu ciemny cień, przesłonę mroku - ale nie więcej. Co prawda Oni pozostawiali Zielony Kraj w spokoju, dopiero poza jego granicami... Tylko w akcydentalnych Perwersjach, tych deszczach diamentowych, rdzewieniach roślin, czarnych huraganach i potwornościach przyrody, tylko tak przejawiały się tu cechy Ich natury w sposób dla nas zauważalny.
Nie mogłem już pozbyć się raz wzbudzonego wyobrażenia. Nawet gdy zamilkł, czułem jego obecność - w uchu, wokół głowy, wszędzie dokoła siebie. Z każdym krokiem - zeskoczywszy na werandę, wchodząc do kuchni, przechodząc przez dom - miałem wrażenie, jakbym szedł przez niego, przedzierał się przez rozpuszczone w powietrzu jego ciało. Extensa instynktownie wysilała moduły percepcyjne, Oczy i Uszy w losowych zrywach obracały się w kierunkach potencjalnych zagrożeń.
145
j
Zuzanny nie byto w jej pokoju, wstała już; znalazłem ją dopiero na tylnym podwórzu, pomagała Ezekielowi załadować wóz. Czym prędzej odciągnąłem ją na bok, do wnętrza wozowni.
Ale co się stało...?!
Chc-c-cą do Anomalii.
Co?
To Ich bra-bracia. Z in-n-n-nych gwiazd. Widać cały wszsz-świat Inwol-wol-werują. Wcześniej cz-czy póóó—niej. Nnnieludzie. Od mimiliardów lat. I chc-cą z nimi t-t-teraz.
Kto?
Oni. 0-oni.
Ale...
Nnóż.
Złapałem ją za nadgarstek. Nie wyrywała się, patrzyła szeroko otwartymi oczyma. Zsunąłem rękaw z mojego przedramienia. Pajęczyna próżni skurczyła się odruchowo, czekając ciosu. Przedtem jeszcze wytarłem ostrze o spodnie.
Położył dłoń na mym ramieniu. Zuzanna krzyknęła.
To nic nie da, wiesz przecież.
P-precz!
Odsunął się, ale wciąż pozostawał oddalony zaledwie na odległość wyciągniętej ręki. Zuzanna nie mogła oderwać od niego wzroku. Bezimienny mrugnął do niej. Dopiero wtedy się otrząsnęła.
Co ty właściwie chcesz zrobić? Tato?
Nie rozdzielisz extensy, to niemożliwe - rzekł,zanim zdążyłem odpowiedzieć. - Chciałeś zarazić tak
146
wszystkich mieszkańców Kraju? Nic z tego. Reprozjum nie krąży ci we krwi, zagnieździło się głęboko w ciele, i to głównie w mózgu. A nawet gdyby cię zjedli - też nie dokonałbyś w ten sposób transferu. Tylko my możemy cię rozplatać.
Wyszczerzyłem zęby.
- Mmój ku-u-usiciel - wyjaśniłem Zuzannie.Przenosiła wzrok z noża na swój i mój nadgarstek,
i z powrotem.
Wierzysz mu?
Wierzy mi, wierzy - zapewnił Bezimienny.Rzuciłem się na niego, tnąc po gardle. Nie poruszył
się, pozwolił metalowi wejść w ciało. Chlusnęła krew, brudząc idealnie dotąd czystą koszulę. Podsunął pod brodę zwiniętą dłoń i zebrał w nią parującą w porannym chłodzie posokę. Przestała ciec z rany; wtedy wypił, przechylając głowę do tyłu i spoglądając na nas spod opuszczonych powiek.
Читать дальше