Palili pety, śmiecili niedopałkami, co jakiś czas wlewali w gardziele kolejną puszkę taniego piwa.
Sądząc po śladach, buszowali tu od tygodnia, obalając na głowę sześć do ośmiu browarów dziennie.
Łazili po ruinach z wykrywaczem metali i „obwąchiwali” nim glebę. Co jakiś czas urządzenie piszczało, wówczas ryli saperkami. Wyciągali głównie gwoździe, bryłki stopionego cynku i kawałki blachy. Byłem ciekaw, czego szukają, ale ważniejsze, aby nie przeszkadzali w moich badaniach. Irytowali mnie jak osa latająca po pokoju. Nawet jeśli nie zamierza użądlić, odruchowo szukamy jej wzrokiem, pilnujemy...
Dziś też mimo kiepskiej pogody obaj poszukiwacze skarbów przetrząsali ruiny. Działali dość metodycznie. Miny mieli ponure, widać było, że zajęcie ich nudzi i wkurza, ale ryli dziury z uporem.
Wiedzą, że coś tu zostało ukryte, myślałem. Ale nie wiedzą, gdzie dokładnie. Może ich pradziadek, niemiecki młynarz, ukrył tu garnek złotych dwudziestomarkó-wek? Albo dziadek esesman powiedział im na łożu śmierci, gdzie zakopał słoik złotych zębów?
Przy robocie gadali o czymś, ale echo niosło głównie przerywniki - jeden rzeczownik rodzaju żeńskiego, jeden rodzaju męskiego, a do tego jeden przymiotnik odcza-sownikowy. Nie było sensu podkradać się bliżej. Wyglądało na to, że reszta doliny kompletnie ich nie interesuje 1
nie zdają sobie sprawy z mojej obecności. Zakończyłem obserwację i poszedłem do siebie. Po drodze co jakiś czas dyskretnie sprawdzałem, czy nikt za mną nie idzie.
Poczekałem, aż się ściemni. „Sąsiedzi” nigdy nie zostawali na noc, jednak wolałem dmuchać na zimne. Nie chciałem, by spostrzegli dym. Rozpaliłem małe, dobrze osłonięte ognisko, by się rozgrzać, a przy okazji zagotować wody. Gaz do kuchenki już się kończył, wolałem go zaoszczędzić.
Wujek Rysiek nadszedł tak cicho, że spostrzegłem go, dopiero gdy był naprawdę blisko.
Stał może dwa metry ode mnie. Zielonkawy mundur, sztucer przewieszony przez ramię.
Zawinięte rękawy odsłaniały spalone słońcem muskularne przedramiona. Zauważyłem, że zapuścił dłuższą brodę. Brwi też miał jakby bardziej krzaczaste niż dawniej. Skronie przyprószyła mu już siwizna.
- Dzień dobry, szanowny panie gajowy - zażartowałem. - Kawy czy herbaty?
Woda w czajniku już zaczynała wrzeć. Wyciągnąłem z namiotu drugi, zapasowy kubek.
- Dziś już nie mówi się „gajowy”, tylko „podleśniczy” - skorygował. - Cześć, Robert.
Ileśmy się nie widzieli... Będzie ze trzy lata... - mruknął. - Kawy, jeśli mogę prosić. Zaszedłem zobaczyć, jak ci idzie.
- Bywało lepiej, bywało gorzej. To znaczy w zasadzie nie bywało ani lepiej, ani gorzej, bo robię to po raz pierwszy - zażartowałem.
- Ci, którzy szukają w Polsce złota, jadą nad Kaczawę, Bóbr, Złotuchę... Nie słyszałem, żeby ktokolwiek bawił się w poszukiwacza w tych stronach.
- Znalazłem wzmianki u niemieckich regionalistów z połowy dziewiętnastego wieku -
wyjaśniłem. - Wił-helm Mauerbach, który był nauczycielem w dzisiejszych Piechowicach, wędrował po tutejszych górach i szukał ciekawych minerałów do szkolnej kolekcji. Napisał, że w ciągu dwóch tygodni, penetrując dolinę rzeki Szarej, wypłukał złoto wartości trzech marek.
- To niewiele. - Wujaszek uśmiechnął się mimowolnie.
- Dla dobrze zarabiającego pruskiego belfra niewiele. Ale on nie szukał systematycznie ani planowo, tylko chodził sobie, zbierał minerały, a przy okazji sprawdzał, czy jest tu złoto. I rzeczywiście jest, bo ja, podchodząc systematycznie i planowo, co nieco już znalazłem -
pochwaliłem się. - Zresztą moneta dwudziestomarkowa ważyła około siedmiu gramów, czyli trzy ówczesne marki to około jednego grama. A złoto idzie w górę.
- Nic się nie zmieniłeś - powiedział. - Już w przedszkolu taki byłeś. Dokładny. Od linijki do linijki. Planowanie, realizacja... Dziwny dzieciak. I zawsze miewałeś szalone pomysły.
- Na to wygląda. - Wzruszyłem ramionami. - Może jak pójdę na studia, to mi przejdzie -
zażartowałem, zalewając mu kawę rozpuszczalną. - Cukru?
- Nie, dziękuję, kawa to kawa, powinna być czarna i gorzka jak smar do czołgu. Tak sam w tym lesie siedzisz? - zdziwił się. - Gdy ja byłem młody i wypuszczałem się w Polskę pod namiot, zazwyczaj miałem ze sobą całą paczkę.
- Żadna koleżanka nie dała się namówić - mruknąłem.
- A koledzy? To chyba fajna męska przygoda szukać złota... - filozofował. - No i ta szansa, że wróci się bogatym. Że przed zdumioną rodziną wysypie się na stół szklanicę złotego piasku.
- E, szklanica to by było ze trzy kilogramy, albo i lepiej. Trzeba płukać przez wiele lat, żeby tyle zebrać.
- Ale przygoda...
- Poszukiwacze przygód już chyba definitywnie wymarli. Proponowałem kumplom wyprawę, ale żaden się jakoś nie zapalił. Nawet najlepsi przyjaciele uważają mnie za wariata.
- Bez obrazy, ale tak do końca normalny to ty nie jesteś. - Wuj usiadł na pniaku i grzał
dłonie o kubek z kawą. - Skoro potrzebujesz kasy, to trzeba było poszukać jakiejś roboty.
- W ubiegłym miesiącu pracowałem u jednego z wujków. Bicepsy mam chyba o centymetr grubsze. Na sierpień kumpel z klasy miał mi załatwić pracę przy remoncie domu w Niemczech, ale wystawił mnie do wiatru - westchnąłem. - Z tej pracy w lipcu coś odłożyłem, a żeby odpocząć, wyruszyłem tutaj spełnić marzenia i poszukać złota.
- Machając łopatą, raczej nie odpoczniesz - zauważył.
- Za to jest w tym pewien rys pierwotnego romantyzmu - broniłem się. - Choć więcej w tym machania łopatą niż cieszenia oka widokiem samorodków.
- Romantyzm - powtórzył w zadumie.
Pochylił się i wyciągnął rękę. Podałem mu mapę. Badał ją długo. Ironiczny uśmiech powoli znikał mu z twarzy.
- Czyli grzebiesz tu już dziesięć dni? - powiedział, wskazując na daty i moje wyliczenia.
- Dziewięć, w niedzielę nie pracuję - wyjaśniłem. -Osiemnaście wkopów sondażowych w
różnych miejscach doliny. Dwa dziennie. Niby niedużo, ale nakopać i przemyć po dwieście litrów błota to jednak jest trochę pracy.
- To może pokaż, co napłukałeś?
Wyjąłem z plecaka grubą probówkę pełną pięknych, grubych, złocistych, lśniących ziaren.
- To złoto? - zdziwił się. - Zalewasz!
- Prawie złoto. - Roześmiałem się. - Też ładnie wygląda, prawda? Daruj, wuju, kawał. To akurat piryt - wyjaśniłem. - Znalazłem tego trochę na zboczu, pozbierałem. Będzie do szkolnej pracowni geograficznej.
- Czyli nie natrafiłeś na złoto?
- No jak to nie? Zaraz przyniosę...
Pudełko z fiolkami urobku, aparat fotograficzny i inne cenne drobiazgi miałem schowane w wykrocie niedaleko namiotu.
- To na wypadek gdyby ci z młyna albo inni niechciani wspólnicy złożyli mi wizytę -
wyjaśniłem.
- A, tamci dwaj. - Skrzywił się. - Widziałem. Szukają czegoś. Poniemieckich skarbów zapewne. Auto mają na warszawskich numerach. Sprawdziłem ich jeszcze w zeszłym roku, buszowali wtedy na moim terenie, też przeszukiwali miejsce, gdzie był młyn.
- Młynarze byli bogaci - rozważałem. - Ale mam wrażenie, że te typki wkładają w poszukiwania za dużo zapału.
- Jakby mieli trop, ale trochę niekonkretne informacje? - domyślił się. - Wiedzą, że coś, czego szukają, zakopano koło młyna, ale nie ustalili, o który chodzi.
Wyjmował probówki po kolei z dziurek, oglądał je w skupieniu. W jednych było tylko trochę złota na dnie, w innych ciut więcej. Najbardziej byłem dumny z ósmej, napełnionej prawie w jednej czwartej. A w jedenastej dla odmiany była najładniejsza grudka - samorodek wielkości niemal ziarenka grochu, co najmniej dwa gramy kruszcu.
Читать дальше