– Zabawimy się, robalu – powiedział Ihor przez zaciśnięte zęby i władował w łeb monstrum cały magazynek z makarowa. Na szczęście rykoszet poszedł bokiem, niektóre pociski przeszły na wylot, ale na stworze nie zrobiło to większego wrażenia. Zacisnął tylko mocniej szczęki.
Biłyj wpakował mu drugi magazynek. Znowu bez efektu. I wtedy zrozumiał, że nie żyje. I nawet domyślił się, dlaczego. Kiedyś, dawno temu, oglądali w szkole tablicę przedstawiającą układ nerwowy owadów. Nie miały one wykształconego jednego ośrodka centralnego w rodzaju ludzkiego mózgu. System składał się z kilku prawie autonomicznych skupisk komórek nerwowych. Tak musiało być i w tym przypadku. Wbił kolbę karabinu pomiędzy szczęki i usiłował je rozewrzeć. Nie poddawały się, uścisk wręcz się wzmagał. Biłyj z kieszeni wyjął granat. Zginie, ale pośle to bydlę do piachu. W specnazie nauczył się, że przyjemność można czerpać nie tylko ze śmierci wroga, ale i swojej własnej… I wtedy właśnie, gdy już chciał wyciągnąć zawleczkę, rozległ się strzał. Chitynowy pancerz na jednym z ramion popękał. Po chwili padł drugi strzał, precyzyjnie w to samo miejsce. Stwór rozwarł szczypce, aby powtórzyć operację z wznieceniem chmury piasku, ale w tym momencie inspektor wyrwał się z osłabionego chwytu i pognał w górę. Tuman pyłu spadł na niego jak mała lawina, jednak on uciekał dalej, aż wreszcie zatrzymał się na samej górze. Wyciągnął zawleczkę i rzucił granat przez lewe ramię – na szczęście. Rąbnęło, że hej.
Wytrząsnął piasek z oczu i uszu i obejrzał się. I wtedy to zobaczył. Z drugiej strony leja sterczał z piasku tył samochodu marki Nissan Patrol. Jeden z jego kolegów zaginął bez wieści trzy dni temu razem z samochodem. Wyglądało na to, że właśnie się odnalazł. Monstrum, podziurawione odłamkami, powolutku zaczęło zagrzebywać się z powrotem. Biłyj pobiegł do swojego samochodu. Zajrzał do skrzynki i zaklął. Został mu tylko jeden granat, w dodatku gazowy.
Wymienił odruchowo magazynek w karabinie. Jeśli chciał załatwić tamto w dole, potrzebna mu była cięższa broń. Zaczął przerzucać sprzęt we wnętrzu pojazdu. Rewolwer, rakietnica, od lat nieużywana, ale jak na złość nie zabrał granatnika.
Niespodziewanie dłoń jego zacisnęła się na niewielkim obłym pojemniku. Gaz bojowy. Genialny, a przy tym ściśle tajny produkt przodującego niegdyś radzieckiego przemysłu wojennego. Inspektorzy mieli na wyposażeniu po jednym pojemniku. Właściwie nie było wiadomo, przeciw komu mieliby go używać, ale to była chyba niezła okazja. Podbiegł do leja, wyrwał zawleczkę, rzucił pojemnik na dół. Wnętrze dziury wypełniła blada mgła. Nic nie mąciło ciszy, ale niespodziewanie tam w dole zakotłowało się. Stwór rzucał się w agonii. Inspektor przypatrywał się temu z ukontentowaniem. Wreszcie gaz opadł. Miał być aktywny przez pięć minut, potem ulegał samoczynnemu rozkładowi.
Biłyj zaczął rozglądać się za tym, który strzelił z dubeltówki, prawdopodobnie ratując mu życie. Wzgórza były puste. Strzelba połyskiwała w słońcu na brzegu leja. Podszedł w to miejsce, szukając śladów. Ślady były. Płytkie, nieregularne zagłębienia. W suchym piasku słabo czytelne, ale wyglądały, jakby zostawiła je krowa o trzech racicach.
– Ki diabeł? – zdziwił się.
Bo to faktycznie wyglądało na diabła.
– Może ten źrebak? – zastanowił się.
Zaraz jednak odrzucił tę absurdalną myśl. Konie nie umieją strzelać z dubeltówek. Zresztą i tak nie mają palców, aby pociągnąć za spust. Przymknął oczy i zaczął sobie przypominać, jak wyglądał źrebak, którego uratował. Miał na pewno krótką głowę. Gdy wtedy wyrwał się spod szczypiec, biegł pod górę na dwu nogach? Zaraz, jak to było? Kopią nory? Wysysają krew? Konioludzie? Bzdury. A może jednak nie, bo kto by strzelał?
Inspektor odczekał jeszcze dodatkowo kwadrans zanim zszedł na dół. Zmusił się, żeby dotknąć nieruchomego cielska. Drżało lekko. Żyło. Wycofał się biegiem. Wyciągnął krótkofalówkę.
– Mówi Biłyj…
Akimow był bardzo zmęczony, ale nie odstępował ani na krok swoich ludzi. Aby dobrać się do bebechów potwora, musieli użyć nożyc do cięcia stali. Cielsko wciąż się ruszało. Druga grupa wyciągnęła nissana z jego piaskowego grobu. W żołądku larwy znaleźli resztki tego, kogo szukali. Wówczas Akimow poczuł się jeszcze bardziej zmęczony. A już zupełnie dobiła go wiadomość, że na okolicznych wzgórzach jest jeszcze kilka mrówkolwów, tyle że znacznie mniejszych. Takich po dwa metry.
– Co zrobimy z resztą tego świństwa? – zapytał Ihor, gdy zostali sami.
Major popatrzył na niego. W oczach miał obłęd.
– Musiało w końcu do tego dojść – powiedział. – Cholera, czuję się, jakbym występował w jakimś koszmarnym, amerykańskim filmidle. Można by je po cichu skasować. A można też zaprosić dziennikarzy.
– Dobry pomysł – podchwycił Ihor. – Liczba osób, usiłujących się tu dostać, spadnie od razu dziesięciokrotnie. A zagraniczni nagłośnią to u siebie i może Unia Europejska sypnie trochę grosza na likwidację skutków awarii.
– Mogą też zażądać od naszych jakichś bardziej zdecydowanych działań. Może nam to odstraszyć turystów. Mogą przyjechać ruscy szpiedzy i ukraść parę.
– Po co?
– Chociażby po to, żeby nad robalami popracować. Wyobrażasz sobie stado takich potworów, pełzające po ruinach Groznego? Skoro z karabinu tak ciężko je rozwalić… Zawiadomię Kijów. Niech zadecydują za nas tam na górze.
Pożegnali się i major poszedł do helikoptera. Inspektor ruszył najkrótszą drogą do bramy. I tak przeciągnął sobie dyżur, a miał miłą świadomość, że nie zapłacą mu za nadgodziny. Pieniędzy było mało. Z trudem wystarczało na amunicję, paliwo i pensje. Niebawem wjechał między domy Pripiati. Z zamyślenia wyrwał go niespodziewany ruch zauważony kątem oka. Zakręcił gwałtownie. Pustą alejką uciekał młody chłopak. Biłyj rozpędził wóz, zrównał się z uciekającym i uderzył go drzwiczkami. Ten stracił równowagę i upadł jak długi na ziemię. Nim zdążył wstać, Ihor stał nad nim z rewolwerem w dłoni.
– Imię, nazwisko, przepustka – zażądał.
– Pawło Staszew. Przepustki nie mam.
– Co masz w tym worku? Przyjechałeś na szaber? Dobre parę lat za późno.
– W worku jest mój pomysł racjonalizatorski – powiedział smętnie jeniec.
– Nasze państwo promuje wynalazczość. Pokaż to.
Chłopak wysypał inspektorowi pod nogi stos sztabek.
– Co to za metal?
– Żelazo. Z torów kolejowych. Pocięte na drobno.
– Ale po co?
– Widzi pan, to jest skażone. Można sprzedać je na czarnym rynku jako uran. Przy geigerze zapiszczy, a nie sądzę, żeby umieli…
– Umieją. W tym jest tyle izotopów, co żelaza w marchewce – powiedział inspektor. – Zobacz sam. – Przyłożył licznik.
Zatrzeszczało i strzałka odchyliła się trochę.
– A teraz zobacz to.
Przyłożył wskaźnik do butów chłopaka. Zaterkotało znacznie silniej i wskazówka wychyliła się aż na czerwone pole.
– Radziłbym ci je zdjąć i tu zostawić.
– Zaraz, zaraz, a w czym wrócę do domu? Do samej stacji jest trzydzieści kilometrów.
– Dojazd do aresztu na koszt państwa. – Biłyj rzucił mu kajdanki i lufą broni wskazał gościnnie tylne siedzenie samochodu.
– Mam się skuć? – zdziwił się chłopak.
– Jasne, sam widzisz, że mam zajęte ręce.
Faktycznie w jednej trzymał rewolwer, a w drugiej licznik. Więzień posłusznie założył kajdanki.
Читать дальше