To był taki właśnie punkt w czasie, od którego zaczynać się muszą rozgałęzienia rzeczywistości, o jakich mówi teoria czasów równoległych… Takimi punktami mogły być też wszystkie inne chwile mniej lub bardziej ważkich decyzji, przypadków, zdarzeń, z których składał się mój lor czasoprzestrzenny. Gdybym mógł powrócić do któregokolwiek z takich punktów rozgałęzienia, wybrać inny wariant…
Gdyby dano mi możność wyboru – do którego z nich powróciłbym teraz, mając za sobą, widoczny w zwężającej się perspektywie, cały przebyty szlak?
Znów na chwilę powrócił obraz Yetty, wyraźny, choć nie odświeżony w pamięci wizerunkiem, na który nie patrzyłem od chwili, gdy dowiedziałem się, że w mieście istnieje wiele żywych portretów Yetty.
Powrócić tam, do własnej epoki, do czasu przypisanego mi chwilą urodzenia… Jak powrócić, jeśli mogę jedynie poruszać się naprzód, nieograniczenie daleko, lecz tylko naprzód? A może… Może w tej właśnie nieograniczoności tkwi możliwość, jedyna wyobrażalna?
Gdy znaleźliśmy się w mieście, lunantrop zemdlał ponownie przy próbie postawienia go na nogi, więc przerzuciłem go sobie przez barki i zaniosłem do Bunkra. Byt dość lekki, więc po drodze przystawałem tylko ze dwa razy. Mieszkańcy miasta napotkani na ulicy przyglądali się nam z uwagą. Słyszałem prowadzone między nimi spory na temat tożsamości niesionego przeze mnie osobnika. Przeważał pogląd, że to lunak, jednak byli i tacy, co brali go za zgreda lub docenta. Nagość – nawet tu i teraz – zacierała różnice klasyfikacyjne.
Przekazałem lunantropa Cyrylowi, który podjął się doprowadzić go do przytomności i wzmocnić na tyle, by można było z nim porozmawiać. Udało mu się to dopiero na drugi dzień.
– Jego organizm jest niedostosowany do ziemskich warunków – powiedział rozkładając ręce. – Kości ma łamliwe i cienkie, mięśnie do niczego, a przy tym przystosowany do bardzo oszczędnej gospodarki energetycznej i niskiej zawartości tlenu w powietrzu błyskawicznie traci siły, spala natychmiast wszystko, co jest w stanie przyswoić. Jeśli oni wszyscy są w takim stanie, to…
Machnął ręką z rezygnacją, co zrozumiałem jako wyrok dla lunantropów. Jeśli nawet mieliby kiedykolwiek powrócić na Ziemię, musieliby przedtem być poddani długotrwałej adaptacji w przejściowych warunkach. Nie mówiąc już o innych elementach składających się na ich przystosowanie do życia na Ziemi, na otwartej przestrzeni, w otwartym układzie społecznym…
Nie obchodzili mnie zresztą w tej chwili lunantropi. Nim znalazłem tego nieszczęśnika, byłem zdecydowany powrócić do Luny I i choćby kosztem życia wszystkich mieszkańców Osiedla wydobyć moich towarzyszy… Ile było w tym postanowieniu autentycznej solidarności z nimi, a ile potrzeby uspokojenia własnego sumienia, zadośćuczynienia za opieszałość, zdradę nieomal, wobec nich zamierzoną?… Dziś trudno mi to rozstrzygnąć.
Jak napisałem, spotkanie zesłańca z Księżyca było tym szczególnym punktem w czasie, tą zwrotnicą biegu rzeczy, decydującą o wszystkim.
Na drugi dzień lunantrop był zdolny do krótkiej rozmowy. Poczuł się na tyle bezpieczny, że nawet sam nieco się rozglądał. Dowiedziałem się od niego, że w chwili jego startu z Księżyca sytuacja w Osiedlu Luna II, z którego pochodził, przedstawiała się dość ponuro. Grupa anarchistów opanowała centralny węzeł energetyczny i groziła odcięciem dopływu prądu do układów powietrznych i regeneracji wody. Bunt udało się zlikwidować, winnych zabito w czasie akcji, a dla odstraszenia pozostałych mieszkańców wybrano na chybił trafił trzech podejrzanych o sympatyzowanie z ruchem anarchistycznym i wysłano ich na Ziemię. Jednym z nich był właśnie ten, którego znalazłem. Biedak na własnej skórze mógł się przekonać, że na Ziemi nie ma warunków do życia. Niewiele brakowało, a umarłby w tym przekonaniu.
– W innych Osiedlach też były rozruchy – powiedział, gdy zapytałem o przyczynę zajść. – A wszystko zaczęło się od tego, że w jednym z Osiedli anarchiści spowodowali wybuch tlenowni… Eksplozja wyrwała zamknięcie jednego z szybów. Nastąpiła gwałtowna dekompresja. Technicy, którzy byli w tym czasie na zewnątrz, zawiadomili inne Osiedla. Wysłano ekipy ratunkowe. Wydano skafandry i sprzęt wielu mieszkańcom, którzy nigdy nie byli na zewnątrz. Ale nie udało się nikogo uratować.
Zginęli wszyscy z tego Osiedla. A ci, którzy uczestniczyli w akcji ratunkowej, przekazali wiadomość o tym swoim współmieszkańcom. Nie dało się opanować ogólnej fali oburzenia, wrogości w stosunku do władz Osiedli, które obwiniano za doprowadzenie do takiej sytuacji. Odtąd nie ma spokoju…
– Które… to było Osiedle? To, gdzie był ten wybuch? – spytałem ze ściśniętym gardłem.
– Luna I – powiedział.
Wybiegłem z Bunkra bez celu i bez jednej myśli pod czaszką, z poczuciem winy, obrzydzenia i nienawiści do samego siebie i wszystkiego wokoło.
Teraz nic już nie wiązało mnie z tym miastem, z tym czasem, z przeszłością. Utraciłem wszystko: przyjaciół, których przez własną opieszałość nie zdołałem uratować; dziewczynę, której już tu nie ma – przynajmniej takiej, jaką chciałem znaleźć.
Miasto stało się dla mnie obce, jak obce były wszystkie poznane przeze mnie planety – bo człowiek jak roślina nie może istnieć po odcięciu od korzeni łączących go z glebą, na której wyrósł…
Pozostała przede mną tylko niewyobrażalnie odległa przyszłość, a raczej szansa przyszłości.
Zagłębiłem się w cylindrze, podtrzymując jego pokrywę uniesioną w górę ręką. Następny krok, jeszcze jeden szczebel w dół…
Klapa na ułamek sekundy przywarła do krawędzi otworu, lecz odskoczyła natychmiast, szarpnięta od zewnątrz, odrywając się od wspierającej ją dłoni.
Snop światła padł na mnie z góry. Wbiegłem po drabince kilka szczebli wyżej. Smuga z reflektorem ześliznęła się z mojej twarzy, pozwalając oślepionym oczom rozpoznać w odbitym od ścian świetle zarys drobnej postaci. Stałem bojąc się odezwać słowem, które cisnęło się na wargi.
– Jesteś! Dlaczego odszedłeś? Szukam cię tak długo…
To była Sandra. Moja Sandra…
Odnalazła mnie w mojej ostatniej kryjówce. Widocznie zapamiętała drogę tutaj. Wyrwała mnie ze studni czasu, w której chciałem się pogrążyć, zostawiając wszystko za sobą, opuszczając tę teraźniejszość. Zatrzymała mnie w ucieczce. Cóż z tego, że jedna z wielu identycznych, ale przecież w jakiś sposób niepowtarzalna, jak niepowtarzalne są ulotne słowa i gesty, migawkowo utrwalone w pamięci na tle rozmytej smugi pędzących zdarzeń.
Poszedłem za nią, niosąc jednak na dnie świadomości przeczucie, że wrócę tu jeszcze, że coś się zdarzy, że coś powróci i że nie wszystko stracone…
"Zielony zeszyt'' odnalazłem w trzeciej warstwie centralnej strefy Miasta C. Należy tu wyjaśnić, że stosowana przez archeologów numeracja warstw jest odwrotna do używanej w treści notatek nomenklatury poziomów. "Pierwsza warstwa" jest zatem najwyższym poziomem Miasta, odsłoniętym po zdjęciu osadów naniesionych przez wiatry. Ta pierwsza warstwa jako najbardziej narażona na działanie czynników zewnętrznych uległa prawie całkowitemu zniszczeniu. Była zresztą, jak zanotował autor zapisu, budowana z materiałów lekkich, uformowanych w ażurowe konstrukcje. Następne warstwy zachowały się znacznie lepiej, jednak i one w wielu miejscach bądź to pozapadały się wskutek nadmiernego obciążenia, bądź też zostały zasypane przez wyrwy powstałe w stropach. Obecnie, po upływie około tysiąca stu lat od okresu opisywanego w notatniku, krajobraz planety w niczym nie przypomina tego, który oglądał autor zapisu. Postępująca erozja wodna w połączeniu z działaniem pewnych drobnoustrojów i glonów, rozwijających się w kanalikach płytek Grilla, spowodowała kilkaset lat temu prawie całkowite zniszczenie od dawna już bezużytecznych pól energochłonnych. Odsłonięta gleba, zmieszana z produktami rozpadu płytek Grilla, w początkowej fazie swobodnie przemieszała się wskutek silnych huraganów, zasypując wymarłe miasta. Przyczyną huraganowych wiatrów były zaburzenia gospodarki wodnej na planecie pozbawionej roślinności i zastępujących ją pól energetycznych. Jednakże szczątkowa roślinność, która przetrwała w nielicznych rezerwatach, wkrótce rozpoczęła dość energiczną ekspansję na opuszczone tereny i w ciągu paru stuleci pokryła prawie całą powierzchnię lądów strefy umiarkowanej i gorącej. W ten sposób wytworzyły się warunki zbliżone do pierwotnych, jakie panowały na planecie przed okresem rozwoju cywilizacji. Zbliżone, lecz nie identyczne. Brakowało wielu gatunków roślin lądowych, które nie zachowały się w rezerwatach, jak również wszelkich gatunków lądowych świata zwierzęcego, z wyjątkiem najniższych. Za to fauna i flora głębin oceanicznych przetrwała prawie w całości, w nie zmienionych praktycznie warunkach.
Читать дальше