Teraz wszystko stało się jasne… Yetta była tutaj. Była dwadzieścia lat temu! Wyszła z cylindra, może nie po raz pierwszy, lecz nie udało się jej wydobyć samodzielnie na powierzchnię miasta.
Na ileż cierpień naraziłem tę dziewczynę! Co stało się z nią później? Czy udało się jej dowiedzieć czegokolwiek o nas, o tym, że nie powróciliśmy jeszcze z Dżety? Wątpliwe, by ktoś mógł ją wówczas o tym poinformować. Cyryl nie przywiązywał wagi do tego, co mówiła, biorąc jej słowa za majaczenie w gorączce.
Czy wróciła do cylindra? Może nie udało się jej tam trafić… Może została w mieście…
A Sandra była jej córką – kopią wyhodowaną bez udziału męskiej komórki rozrodczej, co dawało gwarancję identyczności z oryginałem… Była jedną z wielu jej córek, doskonale podobnych do niej, rozsianych po tym mieście…
To dlatego znalazłem Sandrę. Wśród nielicznych kobiet w tym mieście prawdopodobieństwo spotkania wreszcie jednej z kopii modelu "Sandra" było dość duże.
Teraz dopiero dotarło do mnie, że Sandra, którą przyłapałem na erotycznych harcach z mieszkańcami miasta, mogła być, a nawet na pewno była inną osobą… Czy jednak miało to jakieś znaczenie? Czy ta "moja" Sandra, wychowana tutaj od dziecka, mogła posiadać inną mentalność, inne obyczaje? A może… pokochała mnie naprawdę? Może chciała zostać tylko ze mną? Nie! Trudno przypuszczać, by w jej umyśle narodziła się nagła myśl, że można być zawsze z jednym tylko mężczyzną. Przywykła do obowiązującego tu obyczaju. Nawet gdybym miał być jej szczególnie bliski, nie widziałaby powodu, aby zaniechać kontaktów z innymi. Tutejsi mężczyźni także nie odczuwali zapewne nie dającej się tu od dawna realizować chęci posiadania kobiety wyłącznie dla siebie…
Czułem się jednak winny wobec Sandry, którą bez powodu opuściłem. Czy znajdę ją teraz? Jak mnie przyjmie? Czy powinienem szukać Yetty? Nie ma jej w cylindrze – mogła tam dotrzeć po ucieczce z Bunkra… Mogła przetrwać tam następne dwadzieścia lat i wyjść teraz znowu, wciąż w wieku bliskim lat dwudziestu… Jeśli jest w mieście, to czy odróżnię ją od tych kilkunastu kopii, które mogę tu spotkać? Czy mam do każdej zwracać się imieniem Yetty, aż znajdę tę właściwą? Czy rozpoznałaby mnie, zmienionego trudami dalekiej i długiej podróży? Czy może – zamiast beznadziejnie gonić za cieniem przeszłości – powinienem raczej spróbować pomóc moim towarzyszom uwięzionym w Lunie I?
Nie bez trudu odnalazłem wśród wielu podobnych wejście do garażu, gdzie pozostawiłem uruchomiony kiedyś pojazd. Znalazłem go na miejscu. Uszkodzone przeze mnie roboty stały tak, jak je pozostawiłem. Widocznie w normalnych warunkach naprawiały się nawzajem lub sygnalizowały potrzebę naprawy innym automatom. Ponieważ uszkodziłem wszystkie naraz, system naprawczy nie zadziałał i tylko dzięki temu nie miał kto popsuć ponownie pojazdu. Wyprowadziłem go na ulicę i pomknąłem w kierunku południowego skraju miasta. Wybierając drogę, starałem się korzystać z najszerszych tuneli i arterii przedostatniego poziomu. Wkrótce wyprowadziły mnie one poza strefę centralną. Tutaj przedostatni poziom stał się ostatnim, wypadłem z tunelu na estakadę biegnącą wśród budynków, zniknął jednolity strop, tylko tu i ówdzie przemykałem pod biegnącymi wyżej pierścieniami kolejnych obwodnic. Estakada schodziła coraz niżej, biegła teraz wśród bloków osiedli podmiejskich, chyba już co najwyżej o jedną kondygnację nad poziomem naturalnego gruntu. Obejrzałem się do tyłu. W jasnych promieniach słońca piętrzyło się za mną miasto oświetlone od południa, wznoszące się tarasami kolejnych kondygnacji.
Pojazd wtoczył się na pasmo autostrady biegnącej nasypem. Po obu stronach w dole widać było zapuszczone ogrody z wysokim zielskiem. Kto tu mieszkał, nim opanowali ten teren wypędzeni z miasta starzy ludzie? Kto w ostatniej fazie istnienia starego porządku uciekał poza miasto, ratując resztki roślinności w przydomowych ogródkach? Czy zamieszkiwanie tutaj było luksusem, czy raczej wygnaniem z zaspokajającego wszelkie potrzeby raju, jakim miało być miasto?
Po kilku minutach szaleńczej jazdy, z wciśniętym do oporu przyspiesznikiem, pozostawiłem w tyle także i te pojedyncze zabudowania. Po obu stronach autostrady rozciągała się teraz bezkresna czarna powierzchnia płytek Grilla. Nawet w pełnym słońcu wyglądały tak samo czarno, jak przed wieczorem, gdy widziałem je po raz pierwszy.
Po prawej stronie szosy, w oddali dostrzegłem jakiś jaśniejszy punkt na czarnym pyle płytek. Zwolniłem nieco przyglądając się baczniej.
W odległości kilkudziesięciu metrów od skraju pasma autostrady leżał podłużny, jasny kształt. Zatrzymałem pojazd i wysiadłem. Pojazd ruszył, gdy zatrzasnąłem kopułę i przez chwilę myślałem, że pojedzie dalej, pozostawiając mnie tutaj. Jednak to tylko samoczynne zabezpieczenie spowodowało, że zjechał na pobocze i tam zatrzymał się ponownie.
Ruszyłem w stronę leżącego przedmiotu. Już po kilkunastu krokach rozpoznałem to, co leżało na czarnej płaszczyźnie.
Nagi zupełnie człowiek, o bardzo jasnej skórze i wątłych kończynach, spoczywał bezwładnie, twarzą w dół, z rękami wzdłuż ciała. Gdy podszedłem, zauważyłem, że jego dłonie i łokcie są otarte do krwi i pokryte skrzepami. Był nieprzytomny, lecz żył. Odwróciłem go na wznak. Kolana miał także starte i pokrwawione.
Wydobyłem z mojej torby zestaw pierwszej pomocy i zrobiłem zastrzyk pobudzający. Po kilkunastu minutach poruszył się, lecz nie odzyskał przytomności. Zaniosłem go do pojazdu.
Przyjrzałem mu się dokładnie. Miał wszelkie cechy lunantropa: zwiotczałe mięśnie, bladą cerę. Wyglądał na skrajnie wyczerpanego wędrówką przez czarną pustynię. Jak daleko mógł zajść, pełznąc na kolanach i łokciach – bo na taki sposób poruszania wskazywały obrażenia jego ciała?
Rozejrzałem się wokoło przez lornetkę. W oddali, w kierunku, z którego, jak należało sądzić, przybył ten człowiek, zobaczyłem słaby odblask światła wśród czerni. Odległość była jednak zbyt duża, by tam dotrzeć pieszo w upale południa, a mój pojazd nie mógł poruszać się poza wyznaczonym szlakiem.
Jeśli był to rzeczywiście zesłaniec z Księżyca, to w pobliżu mógł jeszcze znajdować się ładownik, który go tu wysadził. Nim jednak udałoby mi się do niego dotrzeć, zapewne wystartowałby z powrotem na orbitę, gdzie oczekiwał go macierzysty wahadłowiec. Ponownie zabrałem się do cucenia nieprzytomnego, wykorzystując wszystko, co miałem w podręcznej apteczce. Po piętnastu minutach otworzył oczy i zaczął wracać do przytomności. Bałem się przedawkować medykamenty, czekałem więc, dopóki sam nie spróbował unieść głowy z powierzchni fotela, na którym go położyłem. Jego wargi zadrgały, próbował coś powiedzieć, lecz udało mu się to dopiero po kilku próbach.
– Ty… ty… jesteś… – wychrypiał patrząc na rnój emblemat. – Jesteś z Kosmosu?
– Jestem człowiekiem.
– Tak, wiem, ale…
– Nie bój się. Skąd się tu znalazłeś?
– Z Luny…
– Wysłali cię? Tak bez odzieży?
– Przecież oni tak… wszystkich. A tutaj… tak trudno… się poruszać. Sił brakuje… Jestem głodny.
Zawróciłem na pierwszym rozjeździe i pomknąłem w stronę miasta. Po drodze usiłowałem wydobyć jakieś bliższe informacje od lunantropa, lecz mówienie sprawiało mu trudność. Ze względu na niego zrezygnowałem z zamiaru dotarcia do mojej rakiety, oczekującej gdzieś po drugiej stronie autostrady,, o godzinę drogi od niej. Nie potrafiłem pozostawić własnemu losowi tego półżywego biedaka, dla którego następnych kilka godzin mogło decydować o życiu. Gdybym go nie znalazł w takim stanie wśród pustyni płytek Grilla, będących – jak na urągowisko – podstawą życia tej planety, zapewne siedziałbym już za sterami mojej rakiety i wyznaczał trajektorię lotu w kierunku Księżyca. Jak potoczyłyby się wówczas dalsze moje losy?
Читать дальше