Oczekujący wstał.
– Niezwykły, prawda? – rzekł, wskazując na ogromny, wypiętrzający się nad nimi okręt. – Ileż pracy, przygotowań. Dumy i pychy Wazów. A wszystko po to, aby stworzyć jednostkę tak wielką, że aż niezdolną udźwignąć samą siebie. Wielokrotnie wyobrażałem sobie ten pamiętny dzień roku 1628, kiedy pod pełnymi żaglami, z towarzyszeniem salw armatnich, “Waza" wychodził w morze, aby z bulgotaniem zatonąć już u wejścia do portu. Jakaż musiała być wtedy konsternacja wśród zgromadzonej elity! Jakaż kompromitacja monarchii, jakiż wstyd i bezsilna wściekłość! Po prostu żałuję, że tego dnia nie dane nam było znajdować się na nadbrzeżu.
– Mamy szansę na coś tysiąckroć bardziej spektakularnego – Groner ukazał swoje nierówne, żarłoczne zęby.
Levecque popatrzył z zainteresowaniem.
– A więc jednak… – co mają?
Przymrużone powieki Syna Arkadii wskazywały, że nie zamierza się śpieszyć.
– To jest taki numer, że, że musi kosztować. Ekspert zmarszczył brwi.
– Ustaliliśmy chyba warunki, Lion. Pracujemy dość długo ze sobą, abyś wiedział, że jestem solidną firmą.
– Sytuacja się zmieniła. Mamy coś takiego, za co i pełne zasoby Fortu Knox nie byłyby ceną zbyt wysoką.
– Zapominasz, że mamy cię w ręku, Groner, jedno słowo… Gniew zaczerwienił policzki rozmówcy. Przez sekundę mogło się wydawać, że wykorzystując półmetrową przewagę wzrostu porwie konusa za klapy i ciśnie nim za barierkę.
Ze schodów dobiegł szmer rozmów. Nadchodziła zapóźniona grupa japońska. Obaj mężczyźni odczekali parę minut w czasie których turyści fotografowali się, podziwiali rzeźbione detale przybudówki, wreszcie głosy ich ścichły za drugą burtą.
Levecque ściszył głos do szeptu.
– Nie pora na kłótnie, Lion! Jeśli rzeczywiście masz dla nas coś ekstra, dostaniesz premię.
W odpowiedzi sarkastyczny uśmiech.
– Nie chodzi tylko o premię. Interesuje mnie najpierw dla kogo my właściwie pracujemy, panie profesorze?
Levecque miał w tym momencie minę jeszcze bardziej śliską niż zwykle.
– Czy to ważne, przyjacielu? Dla tych, którzy płacą.
– Ważne, bo od tego zależą losy świata.
Konus nie zbagatelizował odżywki. Przez chwilę jakby szukał odpowiednich słów.
– Zdajesz sobie sprawę, że ani ty, ani ja, nie jesteśmy od przesądzania losów świata. Robimy to, co do nas należy. Wyciągnęliśmy cię z samego szamba. Gdyby nie ja, tkwiłbyś za swoje hamburskie sprawki na dnie więzienia.
– Wiem. Ale jeśli złodziejowi zegarków wpada w rękę korona imperatorów, sytuacja się zmienia.
– Wpierw musiałbym wiedzieć, jaka to korona!
– A ja, komu mam ją oddać? Levecque przez chwilę ważył myśli.
– Rozumiem, ale ja nie mogę cię, ot tak, poinformować. Muszę się skonsultować… Zresztą jeśli nawet, jaką masz pewność, że powiem ci prawdę.
– Racja. W takim razie mam inną propozycję. Uwolnij mnie.
– Co?
– Masz dojścia, znasz rozmaitych ważniaków, możesz przecież załatwić, żeby moje akta zniknęły. Nie mogę całe życie pracować w ten sposób.
Blady uśmiech.
– Żądasz rzeczy niemożliwych, chłopie. Myślisz, że ja też pracuję dla nich ideowo. Mają mnie. Jedziemy na jednym wózku.
– A gdyby ten wózek nagle zmienił bieg?
– Co powiedziałeś?
– Jeśli będziemy trzymać gębę na kłódkę. Zielonym może się udać…
– Co?
– Opanowanie świata, w którym ja będę bohaterem, a i pan znajdzie coś dla siebie.
Levecque przypatruje się Gronerowi z niedowierzaniem. Czy ten młody człowiek zdaje sobie sprawę z tego co proponuje? Czy wie, kogo chciałby wykiwać?
– Dlaczego mi to proponujesz? – pyta.
– Jesteśmy sobie potrzebni. Mój informator z Komitetu Doradczego traktuje mnie jak chłopca na posyłki… A ja trochę inaczej widzę swoją rolę. Poza tym pańscy ludzie mogliby dowiedzieć się o tym zamierzeniu od kogoś innego. Chodzi o takie zabezpieczenie, że jeśli nawet pojawi się możliwość wsypy, to pan jej zapobiegnie.
– Przeceniasz mnie, Lion. Twoje rojenia są nierealne, chorobliwe…
– Profesorze, ja tylko wiem, że szykuje się numer tysiąclecia. A mam na razie część informacji. Wystarczająco dużo jednak, aby zaryzykować.
Levecque to chodząca ostrożność. Z jednej strony słucha pilnie Gronera, z drugiej kalkuluje wszelkie możliwości prowokacji.
– Muszę wiedzieć, co to za wynalazek, który może aż tak wstrząsnąć światem? Jeśli nie przesadzasz…
– A nie przekaże pan dalej informacji?
– Powiedzmy, czasowo ją zatrzymam.
Stukając laseczką minął rozmawiających na platformie siwy jak śnieg staruszek z bródką a la Engels. Gdyby Levecque przyjrzał mu się wyraźniej, zauważyłby zapewne jego podobieństwo do paru innych osobników, których mijał dzisiejszego dnia. Był jednak na to zbyt poruszony. Groner proponował wariactwo, dobre dla ekstremistykonfidenta, ale dla gracza wielkiego formatu?
Ale właściwie, dlaczego by nie?
W godzinę później profesor Levecque wykręcił znany tylko sobie numer w Brukseli i rzucił parę słów zdawkowych pozdrowień. Według ustalonego kodu meldunek znaczył tyle, co: “Nic nowego!"
Ciepło. Wreszcie wyjrzało słońce. W powietrzu odczuwa się nadciągającą wiosnę. Biją dzwony małego, prowincjonalnego kościółka. Pogrzeb Pauliny Bonnard. Trochę bliższej rodziny, gapiów, wścibskich dziennikarzy. Jedna popołudniówka nazwała śmierć córki komisarza “rykoszetem". Niezbyt ładnie świadczyło to o jej takcie. Kwiaty, wieńce. Matka w czerni, z młodą jeszcze, pełną kamiennego bólu twarzą Niobe. I Bonnard, trochę jakby nieobecny. Siwy, zmalały.
Formalnie komisarz jest na urlopie. Zaległe pięć miesięcy urlopu. Potem pewnie renta. No, może być jeszcze dyrekcja policyjnego archiwum. Jeśli się zgodzi.
Pogrzeb zaszczycił swoją obecnością Człowiek-Cytryna. Przyniósł parę goździków, ale trzyma się na uboczu. Blisko stoi natomiast Louis, kędzierzawy Loulou z kryminalnego, zawsze wierny przyjaciel Marcela. Loulou jeden wie o planach swego byłego szefa. Zna też jego obsesję – udowodnić haniebną grę Levecque'a. Cóż, Bonnard zawsze wiedział, co czyni. Jeśli postanowił zdemaskować profesora, trzeba mu pomoc. W tym celu Louis wziął urlop. Inni pewnie też pomogą – ten nerwus ze Sztokholmu, który już węszy za ekspertem, pewnie i Steiner…
A wiadomości ze Szwecji naprawdę są ciekawe. Rzecznik konfrontacji z terrorystami ucina sobie przyjacielską pogawędkę z poszukiwanym Gronerem. Ten z kolei kręci się przy czołówce Konwentu, która oficjalnie go potępiła. Co z tego wyniknie? Loulou nie zaprząta sobie głowy kombinacjami, zawsze tak bywało, on działał, Marcel myślał. Tylko po co zgodził się na tak wysoki awans?
Biją dzwony. Przodem idzie ksiądz i mały ministrant, którego z natury wesoła twarz w żaden sposób nie może okryć się powagą.
Biedna Paulina.
Tego samego dnia liczne gazety przyniosły wywiady z pastorem Lindorfem, nowym prezesem Ekologicznego Konwentu. Sklerotycznego Van Thorpa, zastępował duchowny będący wcieleniem umiaru, taktu, a zarazem energii. Mało kto przysporzył tylu zwolenników Zielonym jak ten kaznodzieja. Nie, nie należał on do mówców porywających za sobą tłumy. Era czarodziejów mikrofonu minęła. Lindorf to kaznodzieja typowo telewizyjny: kameralny i dowcipny, natchniony, a zarazem umiarkowany, słowem: osobowość, której trudno się oprzeć.
Elekt zapowiadał mobilizację sił i zorganizowanie jeszcze tej wiosny Światowego Dnia Zieleni. Pokojowego protestu na wielką skalę, który zachwieje tradycyjnymi strukturami. – Musimy pokazać, jak jesteśmy liczni – nawoływał. – Musimy udowodnić, że wszędzie mamy swoich ludzi. Idzie czas zmiany!
Читать дальше