– Cholernie nierówno. Ale trudno, psiakrew, za szybko tracimy prędkość…
Było to ostatnie w pełni zakończone zdanie. Samolot gwałtownie skoczył w dół, trącając kołami jakiś kamienisty garb. Podskoczył jeszcze raz jak kulawa kura. I właśnie wtedy w reflektorach wyrosła koścista łapa wyschniętego drzewa.
– W prawo! – krzyknąłem.
Awionetka rzuciła się w bok, ale na próżno. Lewe skrzydło zawadziło o pień, zdążyłem jeszcze usłyszeć przerażający trzask, a potem wszystko zakręciło się, niebo upadło na mnie, zrolowało się razem z ziemią. Czy krzyczałem? Pewnie, że krzyczałem! Znów uderzenie, jeszcze… A potem zapadanie się w głąb kopalnianego szybu z wrażeniem, że wokół, od dna piekła, wznosi się ogień, ogień, ogień!
Dzień wstał mglisty i nieprzyjemny. Prawie cały kontynent europejski znajdował się pod wpływem niżu. Od Nordkapu po przylądek Matapan chłostały go deszcze, mżawki, tu i ówdzie dodatkowo prószył śnieg. Admirał w swej kwaterze chodził smutny i zaaferowany dotkliwie dającymi znać o sobie korzonkami. Podkomisarz Gelder i pani Loosinhorn udali się na spotkanie z rodzinami policjantów poległych na stanowisku podczas zamieszek na Placu Centralnym. Samolot profesora Levecque'a wylądował na płycie lotniska w Sztokholmie. Marcel Bonnard po nie przespanej nocy siedział w ulubionej kafejce z inspektorem Louisem, dla przyjaciół Loulou, z konkretnym planem działania. Ciało Pauliny Bonnard nadal oczekiwało na sekcję.
Po południu rozpoczęło się drugie posiedzenie Konwentu Ekologicznego. Jak było do przewidzenia, po poprzedniej sesji rannej złożonej z długotrwałych debat poświęconych głównie sprawom proceduralnym, w tym nie rozstrzygniętej kwestii odpisów finansowych organizacji narodowych na rzecz Konwentu, debat, w których naczelne gremium prezentowało żałosny obraz bezwładu organizacyjnego i atrofii koncepcyjnej, dyskusja plenarna nabrała rumieńców. Wydarzenia z Placu Centralnego zmuszały do zajęcia stanowiska. Jedni mówili o nich jako o budującym przykładzie, inni – przestrzegali ruch przed pułapkami ekstremizmu. Z obu stron sypały się gromy na przewodniczącego Van Thorpa, o którym w kuluarach nie mówiono inaczej jak żywy trup. Spodziewano się też jakiegoś frontalnego ataku ze strony Komitetu Doradczego, który odbył podobno parę zebrań konsultacyjnych, ale jak na razie żaden z prominentów światowego ekologizmu nie zabrał głosu. Nikt z sześcioosobowego grona nie zapisał się do popołudniowej dyskusji. Ani gadatliwy Gardiner, ani zwykle rzeczowy pastor Lindorf, ani znana z niewyparzonego języka panną Bernini, nie uznali za stosowne włączyć się do obrad.
“Autorytety" czają się -doniósł w swej korespondencji France Soir. Czyżby ekologizm miał umrzeć na uwiąd starczy?
Głosowanie nad wnioskiem Van Thorpa o potępieniu “Arkadyjczyków" dowiodło rozbicia. Sto czterdzieści dwa głosy padły za, osiemdziesiąt pięć przeciw i aż dwustu trzydziestu siedmiu delegatów wstrzymało się od zajęcia stanowiska. Podobno bohater wydarzeń, dziś już legendarny “towarzysz Lion", miał przebywać w kuluarach, ale widocznie była to plotka, albo też Groner został świetnie ucharakteryzowany, ponieważ nie wypatrzyła go ani policja, Interpol rozesłał za Gronerem listy gończe po całej Europie, ani nikt z dziennikarzy.
Mocnym echem odbiło się natomiast wystąpienie Eriki Studder, która nawoływała do scentralizowania i radykalizacji działań. Uzgadniania akcji protestacyjnych na skalę globalną.
– Potrafiliśmy uratować wieloryby i białe nosorożce, spróbujmy dokonać tego z ludźmi!
Odpowiedział jej wytworny profesor z Getyngi.
– Niech Bóg nas broni przed gwałtownymi akcjami. Nasza terapia musi przede wszystkim prowadzić do ewolucji myślenia. Nie chodzi przecież o to, aby terror przemysłu zastąpić dyktaturą ekologizmu.
– A dlaczego nie!? krzyczy Erika Studder, wspierają ją oklaski.
– Ponieważ koszty przekroczą zyski. Dziś nie stać nas na natychmiastową eliminację chemii z gospodarki i rolnictwa, na rezygnację z energii atomowej. Pójście według rad szanownej koleżanki oznaczałoby krach na miarę apokaliptyczną. Oznaczałoby głód nawet dla rejonów, w których nie znano go od stuleci. Cierpliwością, ograniczeniem demografii, edukacją powszechną, możemy…
– Kiedy?! – wrzeszczy Erika i część sali podchwytuje. – Kiedy, kiedy?
Ericksson, mały, rudy i piegowaty jak lampart kamerzysta ze sztokholmskiej telewizji, odwraca się do swego kolegi z radia.
– Chciałbyś, żeby takie babeczki przejęły władzę?
– Na szczęście to mniejszość, hałaśliwa, ale bez szans – macha ręką reporter.
Burt Denningham zajrzał na salę plenarną parę zaledwie razy. Głosowanie opuścił, udzielił natomiast krótkiej wypowiedzi agencji Tanjug, w której skrytykował nieprecyzyjną uchwałę o ochronie wód Dunaju. Jego opalenizna, pozostałość urlopu spędzonego ponoć na dalekich Maskarenach, zdążyła lekko przyblaknąć. Odbył kilka krótkich rozmów telefonicznych, fotografowie ustrzelili go podczas wymiany zdań z panną Bernini i Rodem Gardinerem. Wykręcił się natomiast z uroczystej kolacji w ratuszu, którą wydał burmistrz Sztokholmu, sympatyk Zielonych Ideii. Jego żona należała nawet do aktywistek miejscowej organizacji.
Profesor Levecque zainstalował się w hotelu obok dworca. Przedpołudnie przespał, po południu był w kinie. Zachowywał się jak typowy naukowiec na wakacjach. Poruszał się wolno, nie używał samochodu, z zainteresowaniem obserwował wystawy i długonogie Szwedki. Mimo wrodzonej czujności nie zwrócił uwagi na starszego, niepozornego mężczyznę, który dyskretnie towarzyszył jego wędrówce.
O godzinie dwudziestej pierwszej do wynajętego mieszkania w dzielnicy Solna napłynęli pierwsi z zaproszonej grupki. Następni przybywali w miarę jak udawało im się wymknąć z przyjęcia u burmistrza. Gardiner, Tardi, Ziu Dong, panna Bernini. Najtrudniej przyszło urwać się pastorowi. Spóźnił się całe pół godziny. Wszyscy zapewniali, że zgubili zarówno dziennikarzy, jak i potencjalnych tajniaków. Denningham już na nich czekał. Opuścił na okna żaluzje, a następnie otworzył klapę w suficie. Przebitym otworem przeszli na strychy, którymi przedostali się do apartamentu położonego po drugiej stronie zespołu gmachów. Tam, w małym, pozbawionym okien pomieszczeniu, oczekiwało jeszcze dwóch ludzi. Denningham przedstawił ich współtowarzyszom z Komitetu.
– Profesor Trygve Viren i jego asystent Lee Grant.
– Doprawdy, Burt, twoja tajemniczość zaczyna mnie niepokoić – uśmiechnął się Gardiner.
Zaprosiłem państwa tutaj z dwóch powodów. Akcja, jaką zamierzam przedsięwziąć, przerasta możliwości mojej małej grupki, ale jeszcze ważniejszy jest drugi powód – nie chcę uczynić niczego, co dałoby potężną władzę zbyt szczupłej liczbie ludzi, nawet jeślibym miał sam być w tym gronie.
– Piękne słowa, ale powiedz, o co ci chodzi? – wtrąciła panna Bernini. – Od wczoraj żyjemy w napięciu, boimy się pisnąć słowo.
– Zaprosiłem państwa, aby zaprezentować mały eksperyment. Wspominałem już wam o moich nadużyciach, że od ponad pół roku działałem na własną rękę. Ale to nie wszystko. Sięgnąłem do rezerw Konwentu zdeponowanych na Tajnym Koncie i zorganizowałem wyprawę wojskową przeciwko ośrodkowi Marindafontein w południowej Afryce. Przy okazji zlikwidowałem kilkunastu funkcjonariuszy tamtejszych sił porządkowych, a także uprowadziłem trzech znakomitych naukowców…
Podniósł się szmer, ale Burt zgasił go ręką. – To nie koniec. Całą akcję podjąłem nieco na ślepo, po otrzymaniu jednej, nie sprawdzonej informacji, iż dokonano wynalazku, który może zmienić losy świata. Postanowiłem przechytrzyć Intelligence Service, CIA oraz KGB. I dokonałem tego. Wynalazca, profesor Viren, jest z nami. Duszą i ciałem.
Читать дальше