– A cóż to za wynalazek, eliksir życia? – odezwał się Tardi.
– Poniekąd. Zacznijmy jednak od zapowiedzianego eksperymentu. Oto pojemnik z odrobiną substancji rozszczepialnej. Proszę licznik Geigera…
Pomieszczenie wypełnia terkot, panna Bernini cofa się w głąb fotela.
– A oto emitor promieni kappa. Przez parę miesięcy blisko setka firm rozsianych po świecie sporządzała detale, nie wiedząc właściwie co tworzy. Przedwczoraj urządzenie zostało zmontowane.
– I działa? – Ziu Dang przełknął ślinę.
– Zobaczymy. Może pan włączyć, profesorze.
Z emitora, którego lufa skierowana była w stronę pojemnika z izotopem, rozległ się wysoki dźwięk.
– Już! – powiedział lakonicznie Viren.
– Teraz włączymy ponownie licznik Geigera – rzekł uśmiechając się Denningham.
Włączył. Nic jednak nie zmąciło ciszy wypełniającej wytłumione pomieszczenie.
– Zepsuło się? – zapytała Włoszka.
– Tak, zepsuło się! Izotop przestał być radioaktywny. Stał się ciałem obojętnym, nie promieniuje. A co to oznacza? Wiązka promieni kappa, skierowana w dowolnej odległości na ciało promieniotwórcze, neutralizuje je. Rakieta w locie, reaktor, czy magazyn bomb atomowych, w mgnieniu sekundy zmienia się w urządzenie bezużyteczne, w smoka z wyrwanymi zębami.
– Jezus Maria! – westchnął pastor Lindorf.
Nikogo nie stać było na powiedzenie czegokolwiek więcej.
Red Gardiner znalazł się w hotelu grubo po północy. Czuł, że ma podwyższoną temperaturę i przyspieszony puls. Bagatela, każdy by miał w takiej sytuacji. Jak wszyscy uczestnicy tajnego spotkania zdawał sobie sprawę, że eksperyment 5 marca oznacza przełomową datę w historii rodu ludzkiego, że naraz stało się rzeczą realną delikatne odwieszenie atomowego miecza Damoklesa. A jednocześnie odczuwał gorycz, że dokonał tego Denningham. Piękny i zawsze pewny siebie Jankes, człowiek, któremu wszystko i wszędzie się udaje.
Ziu Dong relaksował się w wannie. Z zebrania wyszedł najpóźniej i zdawał sobie sprawę, że w planach Burta on i jego chłopaki mają do spełnienia najważniejszą rolę. Kiedy Denningham zaprezentował urządzenie, Koreańczyk zastanawiał się nad praktycznym jego zastosowaniem. Ileż jest na Ziemi obiektów do zneutralizowania? Siłownie, wyrzutnie, bazy, okręty podwodne… Niemożliwe jest choćby finansowo wyprodukowanie takiej liczby emitorów, które unieszkodliwiłyby to wszystko równocześnie. A przecież kiedy pierwsze zaskoczenie minie, mocarstwa nie ustąpią przed ekologistami, postarają się zniszczyć emitory i dobrać do rewolucjonistów. Zresztą jak Burt wyobrażał sobie przygotowanie takiego przedsięwzięcia w tajemnicy, produkcję sprzętu, obstawienie ośrodków. Czyste szaleństwo! Zanim zacznie się akcja, wszyscy spiskowcy zostaną wyłapani, zlikwidowani… Jednak gdy zostali we dwóch, Denningham przedstawił mu pomysł rozwiązania, wariacki, szaleńczo śmiały, ale przynajmniej teoretycznie możliwy. I Ziu – realista, Ziu – praktyk twardo stąpający po ziemi, zdecydował się pomóc w tym szaleństwie.
Albert Tardi wybrał inny wariant odprężenia – natychmiast po powrocie skręcił do baru, gdzie przyswoił sobie znaczną liczbę drinków i wprawiwszy się w stan lekkiej lewitacji udał się na spoczynek. Emitor zachwycił go. Z miejsca zresztą zaproponował Virenowi przedyskutowanie paru usprawnień, które uczyniłyby go bardziej poręcznym. Obiecał też zająć się techniczną stroną seryjnej produkcji, ale jego ofertę Denningham zbył krótkim: pomówimy o tym później. Na razie Burt zażądał nowego transferu z kasy Konwentu, co wprawdzie byłoby kolejną defraudacją, ale Tardiemu jako skarbnikowi powinno się udać. Za parę tygodni, kiedy będzie po wszystkim, nikt nie zapyta o drobiazgi.
Jeszcze inaczej postanowiła spędzić noc Maria. Energiczna Włoszka lubiąca w męskim towarzystwie dość często udawać idiotkę, ani przez moment nie straciła orientacji.
– Burt jest wspaniały, czasem zbyt nieostrożny, ale razem potrafimy zmienić cały ten świat.
Zaskoczyło ją stanowisko Denninghama w sprawie strategii na dzień następny. Było jasne, że “wściekli" wystąpią o wotum nieufności dla Van Thorpa i Komitetu Doradczego.
– I ty musisz zostać szefem, Burt – powiedział Ziu Dong. – Kiedy będziemy gotowi, ty ujmiesz ster w swoje ręce.
– Tak – poparł Red Gardiner – potrzebny będzie ktoś operatywny.
– Raczej godny zaufania – przerwał Denningham. – I takim właśnie człowiekiem jest nasz kochany pastor.
– Ależ Burt! – zawołała Maria, ale gniewny wzrok Amerykanina zatrzymał ją w pół zdania. Całe grono spojrzało na Szwajcara przekonane, że odmówi. Ale Lindorf splótł tłuste rączki na wydatnym brzuszku i rzekł, przymykając powieki:
– Jeśli taka jest wasza wola…
I w tym momencie wszystkim, nie wyłączając Denninghama, przemknęło przez myśl, że popełniają błąd.
Panna Bernini, wściekła na Burta, postanowiła zemścić się po babsku. Od dłuższego czasu łakome spojrzenia rzucał na nią boy hotelowy,, szczupły brunecik zdecydowanie nie wyglądający na rodowitego Szweda. Wymienili spojrzenia. Czuła, że chłopak do niej wpadnie. Czekała.
Pastor Lindorf, również nie mógł zmrużyć oczu, modlił się żarliwie.
– O Panie! Dzięki ci za wszystko. Jestem twym sługą, będę twoim mieczem. Od jutra. O ile mnie wybiorą. Dzięki ci.
Prezesura – o czym więcej mógł marzyć? Jako protestancki pastor nie mógł przecież zostać papieżem.
Za oknami hotelu światła miasta odbijały się w tafli jeziora Melar. Gdy w apartamencie zgasły lampy, ten podwójny odblask rozświetlił firankę. Wyciął cień na tle okna.
– Kto tam? – zabrzmiało niepewnie w ciemności.
– To ja…
– Lion? Szalony człowieku, szukają cię wszędzie!
– Dostałem cynk, że mogę ci być potrzebny! Więc jestem.
– Tak, ale nie tu, nie teraz. Rozumiesz sam.
– Możesz napisać, co masz do przekazania. Jaki to wynalazek? Potem spalimy kartki.
– Pamiętaj o ścisłej dyskrecji. O sprawie wie zaledwie osiem osób.
– O siedem za dużo.
– Stało się. Szczegółowo omówimy to gdzie indziej.
– Czy ty naprawdę robisz to na własny rachunek?
– Tak. I muszę wygrać, Lion. Burt nie zgarnie całej puli. Kiedy zrobi już swoje, odejdzie. A my stworzymy Nowy Świat. I ty mi w tym pomożesz, Lion.
Cisza zapada w apartamencie. Tylko w kręgu nocnej lampki widać długopis biegnący po kartkach papieru. Tam i z powrotem.
Padał śnieg. Grube wodniste płaty wirowały w powietrzu z wolna osiadając na trotuarach, gdzie w mgnieniu oka zmieniały się w lepką papkę. Nadchodził wczesny, nieprzyjemny, marcowy zmierzch. Pobliski skansen opustoszał i z tak nielicznych turystów, a eliminacyjne rozgrywki kolejnych piłkarskich mistrzostw przykuły do telewizorów większość męskiej populacji Sztokholmu. Lion Groner odprawił taksówkę i szybkim krokiem ruszył w kierunku jasnej, nieregularnej bryły muzeum. Wyglądał schludnie, jak typowy mieszczuch, lub nie mający co robić z czasem turysta. Przy kasie i stoisku z pocztówkami świeciło pustkami. Lion kupił bilet i niezbyt szerokim korytarzem wszedł do hali.
Królewski okręt “Waza", ileś tam ton rzeźbionego drewna poddawanego stałej konserwacji, klimatyzacji, nawilżaniu. Groner przeszedł wzdłuż kadłuba mijając grupkę Japończyków fotografujących się obok burty, potem schodami podążył w górę. Na ławce z widokiem na rufę siedział samotny mężczyzna z niedbale przewieszonym przez ramię aparatem fotograficznym typu canon. Z przyzwyczajenia Lion rzucił wzrokiem za siebie. Pusto jak w kieszeni bezrobotnego.
Читать дальше