Drżę cały, trzęsą mi się nogi. Muszę się opanować, muszę przetrzymać ten atak, ten strach, który spłynął na mnie skądś, jakaś część mego umysłu podpowiada: narzucony cudzą wolą, nie wiem czyją, niczym te sny.
Tourill daje znać i po raz nie wiem już który ruszamy przed siebie tym wyćwiczonym krokiem, wpływamy po czerwonej ścieżce dywanu w blask telewizyjnych halogenów, w gwar, i nie mogę się zdobyć, by odwrócić głowę, by zobaczyć, czy nie stoi za mną ochroniarz. Moja twarz nie może drgnąć, gdy wyciągają się ku niej drapieżne palce mikrofonów, gdy spoczywają na niej setki, tysiące waszych spojrzeń. Jakże chciałbym się teraz obudzić. Walcząc rozpaczliwie z drżeniem nóg, zbliżam się do mikrofonu, nie zapominając o uśmiechu, czekam, aż gwar przycichnie, aż cała uwaga skupi się na mnie, aż…
Naprawdę nie wiem, co wam powinienem powiedzieć. Chyba tylko tę jedną myśl, która kołacze mi w głowie, gdy uwaga wszystkich powoli obraca się na mnie, a może na tego ochroniarza za moimi plecami: Że wcale nie chcę tutaj być.
marzec 1996
Pod wieczór na wzgórzu pojawiły się wozy pancerne i ciężarówki. Zjechały z drogi na rozciągającą się tuż pod szczytem polanę. Wypalona słońcem, rachityczna trawa poznaczona była czarnymi plamami po ogniskach i zastarzałymi kałużami oleju, a granicę obozowiska wyznaczały pryzmy odpadków. Sterty opróżnionych plastikowych kanistrów, butelek i pozdzieranej z racji żywnościowych folii odgradzały polanę od czegoś, co kilkanaście lat temu było lasem, a co od dawna już stanowiło tylko gąszcz usianych śmieciami suchych gałęzi skłębionych wokół martwych pni niczym zapory z drutu kolczastego wokół stalowych kozłów.
Szczęknęły rygle włazu i z górnego luku pancerki wyszedł oficer. Ześlizgnął się po pancerzu i podszedł do miejsca, gdzie przez wał odpadków przełamywała się w dół piaszczysta polna droga. Przez chwilę przypatrywał się jej, ale aż do zakrętu nie znalazł żadnego znaku, aby ktokolwiek tędy ostatnio jeździł. Zresztą zdjęcie satelitarne nie mogło mylić – droga była czysta, aż do Czarciego Wirażu. Starczyło depnąć po pedałach, aby dojechać tam w osiem minut.
– Pawlik, jak tam nasz delikwent? – rzucił oficer do wmontowanego w baniasty hełm mikrofonu.
– Stanęli w Bojarce na dobre. Chyba będą tam nocować – odezwało się w słuchawkach.
No, to i my tutaj zanocujemy. Każ wysiadać. Oficer w okrągłym hełmie miał na sobie kamizelkę bojową, której naramienniki i szeroki napierśnik, służący zarazem za jeden z glide-boksów komputera osobistego, czyniły go jeszcze szerszym niż w rzeczywistości – chociaż major Fedor Stupak, przez przyjaciół zwany po prostu Grubasem, i bez tego w pełni zasługiwał na swoje przezwisko.
Nie zwracając uwagi na krzątaninę, która zaczęła się za jego plecami, wpatrywał się w oświetlony wiszącym nisko słońcem zdewastowany krajobraz. Musnął palcem sensor przyłbicy, na twarz spłynęła mu przejrzysta tafla. Ułamek sekundy później w szkle rozjarzyły się zielonkawe, fosforyczne linie, nakładając na wyrudziały pejzaż widmowy panel sterowania. Oficer sięgnął ku piersi i pociągnął po pancerzu palcem. Ten ruch sprawił, iż świetlista plamka kursora, skryta dotąd w kącie pola widzenia, drgnęła i przesunęła się ku wyrysowanej bladą, przejrzystą farbką listwie poleceń przy dolnej krawędzi obrazu. Naprowadził kursor na ikonę ze stylizowanym obrazkiem lornetki i potwierdził komendę stuknięciem palca w pancerz.
Pośrodku pola widzenia pojawił się charakterystyczny obrys dwóch nachodzących na siebie kół. Część obrazu, która pozostała na zewnątrz, zmatowiała i ściemniała, jak za przydymionym szkłem. To, co było w środku obrysu, zaczęło gwałtownie rosnąć, aż w końcu kolejne stuknięcie palca w pancerz, przy kursorze naprowadzonym na suwak powiększenia, uczyniło obraz bliskim i wyraźnym. Oglądany ze wzgórza pejzaż przecinała wstęga drogi, momentami ginąca za wzniesieniami terenu lub skupiskami budowli. W lewą stronę wiodła ona do Żytomierza, dalej do Lwowa i wschodniej granicy Europy. W prawo -do Kijowa, a potem ku zachodnim obłastiom Rosji. Oficer przez długi czas przepatrywał drogę od jednego krańca horyzontu po drugi, wiązka kamer na jego hełmie poruszała się ledwie zauważalnie. Kilkakrotnie zatrzymywał się na nędznych zabudowaniach lub kawalkadach samochodów i powiększał obraz do maksimum, na ile można to było zrobić bez połączenia z komputerem pokładowym pancerki i posłużenia się jej telewizyjnym okiem, daleko potężniejszym od tego na hełmie.
Ruchem dłoni wywołał na bocznym, przyciemnionym polu panel sterowania długości fal i pochwyciwszy kursorem tkwiący mniej więcej pośrodku skali suwak, przeciągnął go gwałtownie niemal do samej góry.
W jednej chwili przyłbica hełmu zamieniła się w arkusz bazaltowej czerni. Nawet panele sterowania straciły barwy, zamieniając się w pajęczy ścieg złotych nici. Wokół majora Stupaka zapadła nieprzenikniona noc.
Powolnym, płynnym ruchem zmieniał częstotliwości. Mógł wejść od razu na tę, której potrzebował, ale nie spieszył się nigdzie.
Pierwsze światło zapłonęło na niebie, kiedy w oknie wskaźnika częstotliwości pokazała się liczba: „453”. Chwilę po nim rozjarzyły się następne. Wiedział bez liczenia, że jest ich dwanaście, przytwierdzonych nieruchomo do firmamentu. Dwanaście punktów zaczepienia dla świata, może ostatnich, których stałości i niezmienności można było być zawsze pewnym. Każdy oznaczał jedną z orbitalnych radiolatarń, na które orientowały się wszystkie systemy naprowadzające i nawigacyjne. Poszczególne satelity emitowały sygnały na osobnych, zastrzeżonych wyłącznie dla nich częstotliwościach i w przyłbicy widział je nad sobą jak różnobarwne ogniki, mrugające z nieba, każdy swoim, specyficznym pulsem.
Poruszył kursorem i radiolatarnie zgasły niczym zdmuchnięte świece na urodzinowym torcie. Skrócił zakres odbieranych fal jeszcze bardziej, aż przestrzeń dookoła wypełniła się przeraźliwie silną, bladą poświatą – jakby Księżyc w pełni zawisł nagle tuż nad samą Ziemią. Pejzaż dookoła pojawił się znowu; bezlitośnie obnażony w potokach bijącego z nieba ostrego światła, miał teraz w sobie coś upiornego. Każda szczelina w ziemi, każda nierówność, utraciwszy osłonę traw, mgły lub choćby tylko nieprzejrzystego powietrza, raziła w oczy niczym naga kość wyzierająca spod ciała.
Był teraz w zakresach najkrótszych fal radarowych, a lejący się z nieba blask pochodził z wojskowych satelitów teledetekcyjnych, od lat pracowicie zbierających dane dla coraz mniej nimi zainteresowanych mocarstw.
Teraz oficer ruszył w przeciwną stronę, ku niższym częstotliwościom. Co chwila wokół niego i ponad nim rozpalały się barwne ognie, słupy i tafle fal radiowych. Magiczne światło drgało i wibrowało, oscylowało w setkach przeróżnych rytmów, przeświecało na różne sposoby pejzaż i przedmioty, to zatrzymując się na matowych powierzchniach, to zmieniając je w zeszklone okrycia dla krystalicznych struktur. Radiowe reflektory rozbłyskiwały w różnych punktach widmowego krajobrazu niczym iskierki światła na śniegu, przemykały po niebie, nawiercały rzadkim ściegiem zbocza i płaszczyzny, skupiając się na drogach i wokół ich skrzyżowań. W zakresach ultrakrótkich feeria świateł sięgnęła pełni, zatapiając wszystko w oślepiającym blasku, by potem gwałtownie zwinąć się w ciemność i przejść w zielonkawobury marsjański krajobraz, szkicowany podczerwienią.
Читать дальше