Ale nie przeglądam monitoringu po to, by wymyślać polemiki – od tego są ludzie Tourilla. Czytam bieżące komentarze po prostu po to, by naładować się adrenaliną. To zawsze pomaga. Po dziesięciu minutach, jakich potrzebuję na przejazd ze studia Centrum Komunikacyjnego do naszego biurowca „gdybym musiał stać w korkach, byłoby to z pół godziny) zaciskam ze złością szczęki, serce bije mi jak młot, a senność pryska bez śladu.
W końcu każdy z nas zna się na swojej pracy. Naszą jest stwarzanie faktów, dziennikarzy – wyciskanie z nich emocji. Zawsze tak połączą wydarzenia, tak zakręcą brzmieniami słów, obrazami, faktami, tak je ze sobą skontrastują, że przeciętny człowiek nie ma nawet cienia szansy oprzeć się histerycznej pewności, że jest tak, jak mu mówią. Zresztą dlaczego by się miał opierać? Ludzie właśnie za to płacą, właśnie tego potrzebują: wskazania, co myśleć. Każdego dnia rozpaczliwie włączają w swoich domach wszystko, co tylko można włączyć, krzycząc bezgłośnie do ekranów i głośników: „Wyjaśnijcie mi, powiedzcie, kto tu jest ten dobry, a kto zły?!”
Kiedy zaczynałem, dziennikarze byli z nami. A potem coś pękło – razem z załamaniem światowego handlu, ubezpieczeń społecznych i wspólnej wiary, że idziemy w dobrym kierunku, a faceci, którzy nas prowadzą, wiedzą, co robią. Moje pokolenie, pokolenie, dla którego dziennikarstwo było walką o wychowanie nowego, lepszego człowieka, ustąpiło miejsca generacji cyników. Dzisiejszego dziennikarza interesuje tylko jedno: nie stracić kontraktu. Utrzymać przy sobie abonentów, bo to oznacza utrzymać reklamy i dotację. I ma na to tylko jedną metodę: ujadać na nas głośniej od innych. Prześcigać się w złośliwościach, w obelgach, opluwać, szczypać, jątrzyć… W początkach mej kariery, nawet jeszcze w Sztrasburgu, dogadywałem się z mediami bez większego trudu. A gdy przyszło do próby, zdradzili nas bez chwili wahania.
Proszę bardzo. NewsNetSEuro, komentarz dnia – Perro Marques, sztandarowy niezależny publicysta. Tłusty wieprz, który na oficjalnych rautach próbuje się wślizgnąć w twoje łaski, narzekając na wszystkich, o których wie, że ich nie lubisz – a jeśli się na to nabierzesz, jutro wywlecze na jaw każde twoje słowo. I co ten knur ma do powiedzenia o Seguinach? Ubolewa, że przesadziliśmy z otwartością granic, że chcieliśmy budować wielokulturową Europę zbyt szybko i według urzędniczych schematów, że przyjmując tak wielu imigrantów i stwarzając im zbyt wielkie udogodnienia, nie liczono się z możliwościami ich asymilacji. Teraz to ulubiony szablon każdego mędrka z telewizji czy Netu. Dzisiaj uwielbiają mi wypominać moje dawne zaangażowanie w budowę Otwartej Europy, wydobywać z archiwów jakieś zamierzchłe wystąpienia na ten temat – rzeczywiście, pełne nie najmądrzejszych sloganów, ale kto wtedy myślał inaczej? – i zderzać je z obrazami z Avesnelles oraz poprzednich „losowań”. Tak jakbym w ogóle mógł przed trzydziestu laty odgrywać jakąkolwiek istotną rolę w podejmowanych decyzjach. Przecież byłem wtedy jednym z setek młodych działaczy prowadzących marsze antyrasistowskie czy otwierających koncerty, nikt jeszcze nie przypuszczał, jak wysoko zajdę. A co robili wtedy tacy, jak ten Marques? Ja pamiętam, co wtedy robili. Jedyne, co potrafią robić: histerię! Ci sami, którzy teraz nagle tak pełni są chęci do wyważania racji i problemów, wtedy starali się być jeden przez drugiego bardziej antyrasistowscy od samego Mandeli. Wrzeszczeli o tolerancji aż do obrzydliwości i pierwsi robili nazistę z każdego deputowanego, który ośmieliłby się najbardziej nieśmiało przypomnieć, że deficyt budżetowy albo możliwości zatrudnienia.
Ja, w przeciwieństwie do takich Marquesów, dobrze wiem, że decyzje, które wtedy zapadały, były słuszne. Ani myślę się od nich odcinać, chociaż bym mógł. Oczywiście, że bym mógł: to nie ja, kiedy cokolwiek zaczęło ode mnie zależeć, wszystko już było przesądzone. Miejcie pretensje do moich poprzedników, ja się tylko staram poprawić, co oni spaprali.
Ale ja nie należę do takich ludzi. To były jedyne możliwe decyzje. Może kogoś nie przekonują argumenty etyczne, może nie dociera do niego, że nie mieliśmy prawa zamykać się przed szerokim światem, skoro swoje bogactwo zawdzięczamy temu, co nasi przodkowie wycisnęli przemocą i wyzyskiem z kolonialnych imperiów. Więc jeśli to dla kogoś nic nie znaczy, niech pogrzebie sobie w liczbach. Niech policzy choćby, ile musiałaby wynosić dzisiaj składka tylko na podstawowe zabezpieczenie socjalne i tylko dla prostego podtrzymania umowy pokoleń, gdybyśmy zamknęli granice przed imigrantami. Niech wyobrazi sobie gospodarkę, w której jeden człowiek aktywny zawodowo utrzymuje siedmiu emerytów. Bardzo proszę, wszystkie liczby są przecież dostępne.
Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że Azjatów ogarnie mania światowego przywództwa i ukrócenia białej dominacji, nawet za cenę gwałtownego spadku poziomu życia ich samych. Nikt nie mógł przewidzieć, że w Stanach zwyciężą tendencje odśrodkowe, że demokratyzacja Wschodu okaże się mirażem i że, koniec końców, dobrobytu przestanie starczać dla wszystkich.
Cóż, były błędy, pewnie. Kto ich nie popełnia? Ale czy takie nic, jak jakiś Marques, może mi teraz zarzucać, że przesadziłem z wielokulturalizmem? Dobrze pamiętam, że programy dla przesiedleńców z Europy Wschodniej forsowano właśnie po to, by „grupami kulturowo bliższymi” zrównoważyć napływ ludności kolorowej. To też można sprawdzić, gdyby się komuś chciało.
Tylko że nikomu się nie będzie chciało. Dzisiaj fakty, liczby czy argumenty już nikogo nie obchodzą. Ważne jest to, żeby zestawić obraz Mathieu-Ricarda na antyrasistowskim proteście w 1998 roku ze zdjęciami trupów z Avesnelles i Mathieu-Ricardem sprzed miesiąca, wyrażającym uznanie dla umiarkowania i otwartości prefekta Kuruty. I dodać do tego komentarz prześcigający się w zjadliwościach z konkurentami. Nikczemni głupcy. Niczego nie pojmują, potrafią tylko pluć i judzić. Dranie, dranie, dranie…
Zajeżdżamy pod biurowiec; obiad, chwila relaksu i przygotowanie przed spotkaniem z mediatorką Kuruty. Panienka z filmów… Na pierwszy rzut oka absurdalny pomysł, ale kto wie, czy to nie chwyci. Przez tych pyskaczy z mediów nawet aktorka jest dzisiaj dla ludzi bardziej wiarygodna niż polityk.
*
Cały czas jestem pod wrażeniem rozmowy z Mariką L. Duże zaskoczenie. Rzeczywiście jest piękna, urodą, jaką mają tylko Słowianki. Tak, podobnie powłóczyste, jasne włosy zdarzają się także u dziewczyn ze Skandynawii, ale u nich cały efekt psują te cielęce, zupełnie pozbawione wyrazu twarze. Mariką natomiast ma jakiś taki niezwykły wyraz oczu, dyskretnie rozpustny, kontrastujący z niewinnością twarzy. Twierdzą, że to zupełnie naturalne, że nie przechodziła żadnych korekcji, ale to na pewno reklamowa bajka. Podobnie jak jej rzekome obozowe przejścia w Czarnogórze, zanim trafiła do Europy i zrobiła tu karierę filmową. W dostarczonym przez Tourilla dossier znalazłem wiadomość, że urodziła się w Hamburgu jako nieślubne dziecko pracującej tam Polki i zanim podpisała dożywotni kontrakt z wytwórnią, nazywała się Ulrike Lutshik.
Ale nie uroda mnie zaskoczyła – jest przecież aktorką, to u niej tak samo niezbędne i naturalne, jak u mnie wiedza i inteligencja. Okazała się doskonale zorientowana w problematyce negocjacji. I rzeczowa.
Jakoś udało się nam skrócić do minimum standardową wymianę uprzejmości i wyrazów dobrej woli, właściwie wszystko z tej materii odbyło się w westybulu, gdzie czatowali zorganizowani przez Tourilla reporterzy. Potem weszliśmy do salonu, ja tylko z Vanem, ona ze skromnie ubraną, brzydką jak wielbłąd asystentką. Dostrzegłem kątem oka, jak w jednej chwili z twarzy Mariki spływa wypracowany wyraz optymizmu, odsłaniając napięcie nerwów, niepewność i zmęczenie. Jak ja to dobrze znam…
Читать дальше