W gruncie rzeczy czuję nawet pewną nutę satysfakcji. Moje nerwy, choć podkopane tymi idiotycznymi snami, nie są widać w najgorszym stanie, skoro Gruyer zachowuje się w ten sposób.
– Naprawdę, rozumiem pańską irytację – mówię, machinalnie wchodząc w ton wyćwiczony na konferencjach prasowych. – Sądzę, że wszyscy jesteśmy równie głęboko poruszeni tym, co się dzisiaj stało. Niemniej…
– Niech pan da spokój, szefie – jego krzywa, przypominająca kobolda twarz wydaje się teraz pełna rezygnacji. – Nie wierzę, żeby mogli to zrobić bez jego wiedzy i zgody. Ten człowiek kpi z nas w żywe oczy. Wodził nas za nos, udając, że już-już, zaraz ustąpi, a kiedy cierpliwość opinii publicznej doszła do granicy, uderza…
– Ale ta mediacja… – przypominam.
– Kolejny wybieg – macha lekceważąco ręką. – Będą przewlekać sprawę, a pańska pozycja słabnie. Chcą doczekać zmiany na stanowisku przewodniczącego Grupy Kontaktowej.
To dziwne, ale jakoś przywykłem słuchać rad Gruyera i jego pewność siebie robi na mnie wrażenie. Trudno mi znaleźć odpowiedź.
– Jeżeli napad w Avesnelles był dokonany za wiedzą Kuruty, to znaczy, że on już wybrał i dalsze negocjacje tracą sens. A jeśli zrobili coś takiego bez jego wiedzy… To znaczy, że jest pajacem bez żadnej realnej władzy i wtedy rozmowy z nim też nie mają sensu.
– Więc co? – podejmuję po chwili.
Poprzestaje tylko na bezradnym otwarciu ust. Tak, wcale mu się nie dziwię, że nie znajduje odpowiedzi.
– No tak – odzywa się Van. – Ale jest zgłoszona konkretna propozycja, misja dobrej woli… – zerka w notatki – Mariki L., popularnej gwiazdy filmowej. To dość egzotyczna kandydatura, wiem, ale mam mało czasu na odpowiedź…
– Nie ma mowy – Gruyer kręci zdecydowanie głową. Co on sobie myśli, u diabła? To ja tu decyduję, o czym jest mowa, a o czym nie.
Van czeka na odpowiedź, nieporuszony. Właściwie nie muszę motywować swojej decyzji, ale nie chciałbym, żeby odnieśli wrażenie, że powoduje mną przekora czy emocje.
– Dość… oryginalna osoba jak na tego typu sprawę, to fakt – oznajmiam. – Ale oryginalne rozwiązania przybliżają do celu. Jest, zdaje się, popularna. Zwróciła się najpierw do Kuruty, bo łączą ich więzy pochodzenia, ale skoro on to podjął, wypadniemy bardzo źle w opinii publicznej, jeśli będziemy tymi, którzy odmawiają. Spotkam się z nią. Jak najszybciej.
Coś ruszyło z miejsca.
– Jutro?
– Nawet dziś po południu. Przesuń coś, jeśli trzeba…
– Do pierwszej pracujemy nad wystąpieniem, szkic jest już gotowy, Tourill czeka, aż znajdzie pan czas na zaakceptowanie założeń… Potem nagranie, potem ma pan dwugodzinną telekonferencję z Brukselą, potem Des Paul…
Kto to jest ten Des Paul, do licha?
– Przesuń go na inny dzień. Przyjmę Marikę L. po szesnastej w salonie na dole, chcę żeby był tam Tourill. I niech mi jak najszybciej przyśle kogoś z informacjami na jej temat.
Znam Vana. Ta mina znamionuje, że coś ma ochotę pokręcić.
Ten Des Paul był już przesuwany, i to kilka razy. Może w takim razie przedłuży pan dzisiaj nieco dzień i przyjmie go po Marice?
– To aż tak pilne? Przypomnij, o co chodzi z tym Paulem?
– To raczej prywatne spotkanie. Pański przyjaciel dotarł do mnie jakiś czas temu nieoficjalnymi kanałami z wiadomością, po której kazał pan umieścić go w terminarzu.
No tak, Des Paul! Jeden z niezliczonych przyjaciół z młodości. Oczywiście. Ale jaka znowu wiadomość? Dziwne, naprawdę nie pamiętam.
– To było jakieś dwa tygodnie temu, twierdził, że chce pana ostrzec przed jakimś niebezpieczeństwem. Polecił mi pan wtedy znaleźć wolny termin, ale cały czas coś okazywało się pilniejsze. Chwileczkę, mogę odtworzyć tę wiadomość z zapisów…
– Mniejsza z tym. Postaram się przyjąć go wieczorem, po mediatorze – nabieram oddechu, podkreślając wyczerpanie wątku. Pretekst, jak zawsze. Prawdziwa zmora, byli przyjaciele… Kiedy już docisną się tym lub innym sposobem, zawsze okazuje się, że chcą, by im coś załatwić. -I niech mi jak najszybciej zbiorą informację o tej… no…
– Marice L. – podrzuca bezbarwnym głosem Gruyer. Zapamiętałem jej imię od razu, łatwo wpada w ucho. Właściwie nawet nie wiem, dlaczego udaję, że jest inaczej.
W tym śnie, który dręczy mnie od pewnego czasu, wychodzimy do dziennikarzy zebranych w hallu jakiegoś pałacyku. Mam wygłosić krótkie oświadczenie. Jakiś zaimprowizowany briefing; tak się robi, kiedy w trakcie negocjacji nagle ujawnią się nowe rozstrzygnięcia. Nie mogę sobie przypomnieć, bym widział kiedyś te wnętrza, ale spotkania Grupy Kontaktowej zazwyczaj odbywają się w podobnych. A więc: śni mi się jakiś przełomowy moment negocjacji, o którym wychodzę powiadomić czekających dziennikarzy. I nie ma przy mnie ani Vana, ani Gruyera? Niemożliwe. Gdyby ten sen miał mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, musieliby być w zasięgu wzroku, powtarzam sobie po raz nie wiadomo który. Gdyby miał cokolwiek wspólnego z rzeczywistością, to przede wszystkim nie wychodziłbym do dziennikarzy sam, tylko razem z Kurutą albo jego negocjatorem.
Dziwne rzeczy dzieją się ostatnio z moją pamięcią. Nie mogę sobie dokładnie przypomnieć, kiedy ten sen zaczął mnie nawiedzać. Na pewno nie od razu po tym, jak otrzymałem z rąk przewodniczącej Komisji Wspólnot nominację na szefa Grupy Kontaktowej. Nie, to było później. Wtedy, gdy zacząłem uświadamiać sobie, że grzęznę. O tę nominację walczyłem bardzo ostro. Wszyscy w Komisji wiedzieliśmy, że Dolna Walonia to tylko przygrywka i że dopóki Azja nie zakończy wojny handlowej, dopóki trendy światowej gospodarki nie ulegną odwróceniu, takie sytuacje będą się co jakiś czas powtarzać. Elektorzy także doskonale to wiedzą. W początkach przyszłego roku kończą się kadencje przewodniczącego i sekretarza Komisji Wspólnot. Zgodnie z kluczem, przewodniczącym będzie teraz mężczyzna. Jeżeli przystąpię do starań o tę funkcję w sławie negocjatora, który zażegnał problem etniczny w Dolnej Walonii, nie sądzę, by ktokolwiek mógł mi zagrozić, a zwłaszcza to żałosne nic, Monbright. Przewodniczący Komisji Wspólnot – to nie jest zbyt wiele na ukoronowanie takiej kariery, jak moja.
I potem nagle, w którejś z rozmów z Gruyerem – Tourill też chyba przy tym był – zdałem sobie sprawę, że propozycje, z jakimi siadałem do stołu, mogą nie wystarczyć.
Fatalne obniżenie moich notowań w sondażach to jeszcze pół biedy – elektorzy, którzy dokonują wyboru przewodniczącego Komisji, nie muszą się na szczęście przejmować falowaniem nastrojów. Ale z każdym tygodniem zaczęła narastać obawa, że nie zdołam doprowadzić rokowań do finału, że zanim to nastąpi, przewodnicząca zastąpi mnie kimś innym. Tak, to musiał być początek stresu i spowodowanych nim snów.
To część ceny, jaką przychodzi mi płacić za osiągniętą pozycję. Każdy inny po prostu zwróciłby się z tym do lekarza i albo uzyskał wyjaśnienie, albo przynajmniej dostał proszki, po których padałby na łóżko jak kłoda drewna, bez czucia i majaków. Albo, jeśli ponad chemikalia przedkłada moc kryształów i wibracji, zapłaciłby za poradę w Świątyni Wodnika. Teoretycznie mógłbym zrobić to samo – zarówno lekarze, jak i szamani wchodzą w skład stałej obsługi Komisji. Tylko że ja nie jestem „każdy inny”. Lekarz, szaman – to słabe punkty. Prędzej czy później mogą sprzedać informację, że przewodniczący Mathieu-Ricard cierpi na koszmary senne. Czyli, właściwie, że przewodniczący jest psychicznie niezrównoważony. Rządzi nami wariat – co za wspaniała wiadomość dla mediów!
Читать дальше