Brzozowski zmiął ligninową chusteczkę w palcach, sięgnął po następną i zabrał się do czyszczenia płytek neurotransmiterów, wyszczerzonych z czarno-złotej przylgi sterownika. Przylga wyglądała teraz jak rozwarty szeroko pysk zdychającej gumowej ryby, o miękkim, klejącym się do skóry podniebieniu. Wrażenie potęgowały okalające gęsto rybie wargi złote igiełki stabilizatorów napięcia powierzchniowego skóry, przywodzące na myśl zęby konającego w wędkarskiej torbie szczupaka.
Chuchnął na lśniące złotawo płytki, przetarł je raz jeszcze, po czym, rozprostowawszy palce, pozwolił oczyszczonym stykom zatonąć w ochronnej okleinie rybiego podniebienia. Przebiegł dotykiem po przyłączach portu i zwinąwszy starannie przewody złożył je na terminalu.
Tym razem Brzozowski siedział przez całą sesję w sieciach krajowych. Wybrał więc do pracy noc z nieco innych niż zazwyczaj powodów. Było ich kilka. Przyzwyczaił się pracować w nocy, polubił to, a jego organizm sięgał wtedy szczytu swoich możliwości. Ponadto wiedział, że będzie sam, bo w dniu uroczystego podpisania Gwarancji Społecznych popyt na kataryniarzy gwałtownie wzrastał. Zachodnim agencjom taniej było wynajmować w razie potrzeby obsługę na miejscu, niż utrzymywać ją na co dzień w Warszawie, i wszyscy jego współpracownicy z kancelarii zajęci byli chałturami na mieście. A wreszcie, podczas załatwiania swoich spraw Brzozowski nie potrzebował kontaktować się z SysOpami. W Piramidzie, którą zajmował się przez większość czasu, miał wyższy stopień dostępu od prawie każdego z nich. Nawet nie wiedzieli, że tam jest i obserwuje ich poczynania.
Przymknął powieki; wciąż jeszcze wyczuwał pod nimi powidokowe linie kraciastego interfejsu rejestrów Firmy. Zatrudnionym przez nią programistom zabrakło fantazji i zmysłu estetycznego. Wewnętrzna sieć Firmy wizualizowała wychodzące z siebie okna danych w niekończące się szeregi stalowych szaf, migoczących na zewnątrznych powierzchniach identyfikatorami, filtrami sortowania i przeglądarkami hipertekstowymi. Nie lubił tego interfejsu, kreowany przez niego pejzaż był szary, nieprzyjemny i równie nudny jak dane, które ukrywał. Mając za sobą całą dostępną mu potęgę serwerów Corbenicu, poruszał się wśród tajemnic, chronionych dziesiątkami rozmaitych zabezpieczeń haseł i kodów z łatwością, ale bez przyjemności.
Sieć Firmy była wyjątkowo gęsta, wzajemne relacje jej poszczególnych węzłów mogłyby przysporzyć kłopotów w nawigacji nawet jemu. Dobre dziesięć razy podczas ostatniej sesji musiał się odwoływać do wirtualnych map z pamięci Corbenicu. Każda informacja, jaką zdołała uzyskać Firma, każde polecenie wędrujące z wydziału do wydziału, meldunek, kontakt operacyjny, wszystko zwielokrotniało się natychmiast, kodowane jednocześnie w kilkunastu miejscach. Rejestry Centrali automatycznie odsyłały suplement rejestru swojej własnej zawartości do rejestrów poszczególnych Fabryk, jak przyjęło się w Firmie nazywać jej terenowe ekspozytury. Z Fabryk przychodziły zapisy o zapisach dokonanych u nich, które natychmiast były rejestrowane w dwóch miejscach centrali, przy jednoczesnym odesłaniu callbackiem zapisu o ich zapisaniu. W ten sposób, marnotrawiąc większą część należącej do niej przeliczeniowej potęgi, Firma chroniła się przed próbą nie autoryzowanej ingerencji w jej banki pamięci, fałszerstwa albo choćby zwykłego błędu. Wystarczyło, by którykolwiek z krążących po niej licznie debbugerów wyłapał różnicę pomiędzy stanem odpowiadających sobie elementów Piramidy, a uruchamiała się bezgłośna, ale morderczo skuteczna procedura alarmowa.
Brzozowskiemu konieczność uzgadniania każdej poprawki w kilku, nawet kilkunastu miejscach, nie uniemożliwiała pracy. Czyniła ją tylko niezwykle żmudną i zwłaszcza w połączeniu z urzędniczą szarością głównego interfejsu, niewdzięczną. Kiedy potrzebował wyskoczyć z tej szarości do Fortecy, w jaką dla zawodowej fantazji zmienili standardowe pejzaże swoich sterowników i serwerów kataryniarze InterDaty, miał wrażenie, jakby przeniósł się z ładowni rudowęglowca do apartamentów w Hofburgu. Ale niestety, wizyta w wirtualnej części InterDaty trwała krótko, tyle tylko, ile potrzebował na przestrojenie sterownika Roberta i wysłanie szczegółowych instrukcji dla wezwanego kanałem Firmy jej specjalisty od sprzętu.
Czuł nieopisaną ulgę, że ma to nudne piłowanie Piramidy za sobą. W porównaniu z tą sesją wszystko, co jeszcze pozostało do zrobienia, zdawało się czystą radością.
Ulga Brzozowskiego mieszała się z przyjemną świadomością, że wywiązuje się ze swego zadania lepiej, niż by pewnie umiał ktokolwiek inny. Nie chodziło już nawet o to, że – pamiętał o tym doskonale – ktoś na pewno śledził jego, tak jak on sam śledził przez ostatni rok Roberta, i że ten ktoś na pewno wystawi mu pochlebne świadectwo. Brzozowski po prostu lubił czuć się dobry. To był jego narkotyk, jego zapłata, przyczyna i skutek wszystkiego, co robił: świadomość, że nie ma dla niego żadnych szklanych sufitów, że gdziekolwiek sięgnie wzrokiem, tam prędzej czy później będzie się w stanie dostać.
Ta przyjemna świadomość, zmieszana z ulgą, sprawiły, że nie dotarło jeszcze do niego zmęczenie nocną sesją. Przeciwnie. Rozpierała go radosna energia i aby dać jej upust, odchylił się głęboko na oparcie fotela, wyprostował nad głową złączone ręce, aż mu coś chrupnęło w kręgosłupie, i zaśpiewał na cały głos:
Ułani, ułani, Nasza kaaaawaleria!
Lecą strupy z dupy, a czasem materia!
Drzwi pokoju otworzyły się i wyjrzał zza nich nieco spłoszony przynieś-wynieś z sekretariatu.
– E, kataryniarze… – zaczął spłoszonym szeptem człowieka, który każdego ranka na nowo musi stawiać czoło wielkiej panice. Poznał Brzozowskiego, nabrał oddechu i pewniejszym już głosem wyrzucił z siebie:
– Zgłupiałeś?! Dziesiąta rano, wszędzie pełno ludzi!
Po czym zatrzasnął wierzeje gabinetu.
*
Była to prawda. Była dziesiąta rano i w Kancelarii Państwa oraz wszędzie dookoła niej było pełno ludzi. Pani Prezydent miała wprawdzie w dniu uroczystego podpisania Gwarancji Społecznych wiele ważniejszych zajęć i jej sekretarz odwołał zwyczajowe spotkanie z szefami Sekretariatów, ale ta nieobecność nie wpłynęła na panujący w Kancelarii ruch.
Kancelaria Państwa mieściła' się w barokowym pałacu, niedaleko od spiżowego króla. Król pamiętał jeszcze, jak pod pałac ten kładziono fundamenty; później, już ze swego pokutnego słupa śledził z ironicznym uśmiechem na kamiennych wargach dalsze losy budowli. W drodze kolejnych spadków i posagów przeszła ona z rąk hetmana Koniecpolskiego w ręce Lubomirskich, potem Radziwiłłów, ale żadne z tych sławnych nazwisk nie dało jej nazwy. Nazwę swą zawdzięczał pałac pewnemu generałowi, który urzędował tam w charakterze namiestnika cara Wszechrosji. Oczywiście przyjmując tę służbę generał poświęcał się, wiedziony głębokim patriotyzmem i świadomością, że jeśli nie weźmie rodaków za pysk on sam, to car przyśle kogoś jeszcze gorszego. Za młodu generał ów był żarliwym jakobinem i ramię w ramię z kamiennym szewcem, wciąż wywijającym nad głową szablą, urządzał rewolucję w celu wieszania zdrajców i burżujów, a zwłaszcza dzielenia się skonfiskowanym im dobrem. Postępując konsekwentnie tą drogą dosłużył się na starość tytułu książęcego, którym raczył go za wierne namiestnikowanie nagrodzić car. Dzięki wykazanemu w życiu pragmatyzmowi generał nie musiał teraz pokutować na żadnym słupie i służyć za cel gołębich wypróżnień.
Читать дальше