Od czasów owego księcia rewolucjonisty zmieniło się przede wszystkim to, że pałac rozbudowano o dwa równoległe skrzydła. Schodząc białymi ostrogami po skarpie wiślanej pradoliny, sprawiały one, iż oglądana od strony rzeki siedziba Kancelarii przypominała z dala ogromny ząb, wyłażący wraz z korzeniem z zielonego dziąsła. Przebudowa ta skomplikowała niezmiernie i tak wystarczająco niebanalny układ korytarzy, po których cyrkulowali spłoszeni przynieś-wynieś. Przebiegali z naręczami papierów poprzez gabinety i sekretariaty, tu podkładając jakieś świstki do szufladek i na biurka, tam znowu wygarniając coś z przegródki i dołączając do swoich naręczy. Na ich ruch nakładał się pęd sekretarek i sekretarzy, pomocników i referentów spieszących z parkingu, od portierni ku ulokowanym na wyższych piętrach gabinetom, aby rozrzucić wokół swych stanowisk trochę papierów, sygnalizujących przebiegającym mimo przynieś-wynieś, że praca już się zaczęła – a potem przyłączyć się do ogólnego krążenia po korytarzach, zbierania się przy kranach, zlewach oraz maszynkach do kawy i wymieniania uwag.
Gdyby na chwilę uczynić ściany i stropy wielograniastego budynku Kancelarii Państwa przezroczystymi i oznaczyć świetlistą kuleczką każdego przynieś-wynieś, każdą sekretarkę i każdego z szefów, którzy zależnie od rangi pojawiali się w kwadrans, dwa kwadranse lub trzy kwadranse po sekretarkach, i gdyby jeszcze jakimś sposobem przyspieszyć kilkakrotnie obraz – to postronny obserwator dostrzegłby, jak w ogromnym akwarium, wyznaczonym stalowymi zbrojeniami ścian, tańczą atomy, odbijając się i wirując wokół siebie nawzajem, a jednocześnie dwójkami-trójkami wokół wspólnych szefów i jeszcze całymi, skupionymi wokół tychże szefów grupami wokół szefów jeszcze ważniejszych, którzy pomykali na odległych orbitach osób Bardzo Ważnych; orbitach tak odległych, że w pierwszej chwili można by pomyśleć, iż poruszali się po liniach prostych. Ale było to tylko złudzenie, któremu niektórzy z nich też zresztą ulegali, nie wiedząc, że kręcą się i wirują wraz z pozostałymi. Wszyscy wirowali, tak że gdyby ktoś zdawał sobie z tego bezustannego kręcenia się wokół siebie i wirowania sprawę, to natychmiast zakręciło by mu się w głowie i zrobiło niedobrze.
Akwarium Kancelarii było tylko drobnym fragmencikiem miejskiego ruchu, który od rana rozkręcał się z każdą chwilą, z każdym wyłączonym budzikiem, każdym pociągnięciem spłuczki i każdym pstryknięciem światła w każdym z setek tysięcy mieszkań. Ten sam wirowy ruch, z wolna narastający od portierni po najwyższe piętra, wypełniał stojące pośrodku miasta biurowce i napędzał krążące wokół nich w rozpaczliwym poszukiwaniu miejsca do zaparkowania samochody, popychane zderzakami coraz to nowych wozów nadjeżdżających od obrzeży miasta, które też miały już na plecach następne wozy, spiętrzone w ulicznych korkach na za wąskich skrzyżowaniach i cisnące się uparcie w zatłoczone uliczki centrum; a wokół nich płynęły we wszystkie strony strumienie ludzi, wtłaczanych w kapilary chodników przez przeciskające się w ścisku tam i z powrotem tłoki komunikacji miejskiej. Ten sam wirowy ruch popychał samochody wokół miasta, i można by tak oddalać się i oglądać ten balet z coraz większym rozmachem, aż przyszłoby dostrzec planety, kręcące się zapamiętale wokół siebie nawzajem, Słońca i środka Drogi Mlecznej.
Ten bezustanny ruch nie mógł pozostać bez wpływu na Tamten Świat i Brzozowski był teraz zły na siebie: przecież wychodząc ze Studni czuł, jak obciążone są węzły sieci i mógł się po tym domyślić, że znowu stracił poczucie czasu. Nie wiedział, dlaczego ciągle mu się to zdarzało i choć był to nieistotny drobiazg, ta skaza na własnej doskonałości drażniła go jak swędząca krostka w niewygodnym miejscu.
Węzły sieci zawsze były o tej porze dnia przeciążone, nawet jeśli nie podpisywano akurat Gwarancji Społecznych. Sekretarki, skoro już nagadały się przy kurkach i maszynkach do kawy, zabierały się pod okiem różnej rangi szefów do pisania mniej lub bardziej potrzebnych listów i faksów, a kiedy już je napisały, naciskały klawisz ENTER i posyłały zapisane słowa w obieg po plątaninach elektronicznych sieci. Ze sklepów do banków i z banków do sklepów płynęły zera i jedynki przyjmowanych i wypłacanych pieniędzy. Rachunki i specyfikacje. Opinie służbowe i życiorysy. Polecenia i dyspozycje. Rezerwacje i zamówienia. Raporty i sprawozdania. Monity i zapytania. Odpowiedzi i wypowiedzenia. Rekomendacje i protesty. Noty i bilanse. Oferty reklamowe i podziękowania. Z biur, kas, central, agencji, urzędów, redakcji, uczelni, hurtowni – do hurtowni, uczelni, redakcji, urzędów, agencji, central, kas i biur. Przez okablowania osiedlowych telewizji, przez łącza podziemne i podwodne kable, przez linie telefoniczne i łącza satelitarne, przez radiolinie i specjalne kanały przesyłu danych, przez ogólnodostępne sieci i zamknięte systemy, przez małe, kilkustanowiskowe sieci lokalne i infostrady oplatające świat z prędkością światła.
Wszędzie i w każdej chwili. Żaden obywatel cywilizowanego świata nie mógł zrobić kroku, aby nie wzbudzić w Tamtym Świecie strumieni zer i jedynek, rozchodzących się wokół niego niczym fale na wodzie.
Niepostrzeżenie, niezauważalnie dla zaprzątniętych swoimi sprawami Przeżuwaczy, w miarę, jak w każdym domu i biurze przybywało ekranów, klawiatur, elektronicznych gogli i sensorycznych rękawic, w miarę jak komputerowe łącza przejmowały przekazy telewizyjne i radiowe, Tamten Świat, jakkolwiek go zwano, cyberprzestrzenią, rzeczywistością wirtualną czy jeszcze inaczej, stawał się coraz wierniejszym odbiciem naszego.
Nie lustrzanym odbiciem. Raczej cieniem – nie odwzorowywał zdarzeń dokładnie, z lustrzaną symetrią, lecz oddawał je poruszaniem swego tworzywa, czasem w trudny do przewidzenia sposób.
Nie, również nie cieniem. Fale w Tamtym Świecie często wyprzedzały poruszenia, które je wzbudziły, jak żmudna praca Roberta w Piramidzie stosu pamięci Firmy wyprzedziła przyjazd Lancy i jego grupy po prezesa. Często były nieproporcjonalnie do nich wielkie, lub właśnie przeciwnie, nieoczekiwanie znikome.
Po prostu, był to Tamten Świat, tak samo jak ten przepełniony bezustannym, wirowym ruchem, którego nikt już nie umiał ogarnąć, opisać, podzielić na składowe ani odróżnić w nim dobra i zła. Nikt oprócz kataryniarzy.
I dlatego mówiło się i pisało, że to właśnie do nich, do kataryniarzy należy przyszłość.
*
Co do przeszłości, tu także nikt nie wątpił: należała ona do spiżowych postaci na cokołach, pozostałości czasu tak bardzo minionego, że trudno już było uwierzyć, czy naprawdę kiedyś istniał. A zresztą, jeżeli nawet istniał, to goście z jego głębin nie obchodzili już nikogo, prócz paskudzących im na głowy gołębi oraz pań w rządowych biurach, zobowiązanych raz na dwanaście miesięcy zamówić rocznicową wiązankę.
Miasto Kataryniarza było pełne skamieniałych od upływu wieków bohaterów. Stali milcząco na placach i ulicach, przed frontonami pałaców, omijani, nie dostrzegani przez tłum, nie należący do tego pełnego ruchu świata i nie niepokojeni, prowadząc między sobą niespieszne rozmowy, spoglądając spod kamiennych powiek na obcy sobie tłum i pokutując za swe zamierzchłe przewiny. Król Zygmunt pochylał się znudzony, trzymając w jednym ręku krzyż, w drugim szablę, nie bardzo potrafiąc sobie wyobrazić, na co dziś jeszcze komu potrzebne i jedno, i drugie. Stojący opodal szewc, którego nie cierpiał i z którym nie rozmawiał, wymachiwał bezmyślnie nad głową obnażonym brzeszczotem, zwołując lud do wieszania burżujów, zdrajców i innej nomenklatury, tudzież dzielenia się zgromadzonym przez nich dobrem. Odpowiadał mu salutem krótkiego, rzymskiego miecza książę Józef, patron bohaterów – frajerów, gotowych bez zbędnych pytań nadstawiać łba za cudze sprawy i zdobywać najeżone działami wąwozy czy klasztorne góry w zamian za kopa w tyłek i wyrazy międzynarodowej solidarności. Jeszcze dalej, też konno, pysznił się we wspaniałej zbroi zwycięzca spod Wiednia, zaszczuty przez własnych poddanych i rodzinkę. Przygarbiony, stary marszałek przyglądał się w zdumieniu kłębiącemu się wokół eleganckiego hotelu tłumowi cwaniaczków, dziwek i nadskakiwaczy, wciąż nie mogąc pojąć, gdzie się podział naród, który znał. Wielki kompozytor rozmarzył się pod płaczącą wierzbą, jak słodko i pięknie jest wzruszać paryskie salony nie swoimi cierpieniami. Narodowy wieszcz łapał się ręką za serce, ilekroć pomyślał z furią nad głupotą i niewdzięcznością tego kraju, który nie chciał posłuchać głosu męża bożego i odrobinę się poświęcić wielkiemu dziełu zbawienia wszystkich Słowian. Trzech wystrychniętych na dudków saperów, z tyłkami wypiętymi jak zaproszenie do kopniaka, trzymało się kurczowo wbitego w śmierdzące fale Wisły słupa. W innym miejscu wychylali ponad ocembrowanie włazu głowy w za dużych hełmach wpuszczeni w kanał małoletni powstańcy. Co i raz wartki nurt poranka rwał się na spiżowej figurze jakiegoś pokutującego króla, żołnierza albo wodza, a każdy wystrychnięty na durnia, wydymany przez sojuszników, zabity strzałem w plecy, każdy godzien być wyrzutem sumienia świata, gdyby świat mógł mieć, jak tego oczekiwali poeci i konfederaci, jakiekolwiek sumienie – milcząca galeria skamielin, nie obchodzących nikogo, oprócz pań w rządowych biurach, zobowiązanych kupić i złożyć w porę rocznicową wiązankę, i oprócz gołębi, które – pac! pac! pac! – używały kamiennych głów do ćwiczenia celności bombardowań z lotu wznoszącego, koszącego i płaskiego.
Читать дальше