Nad tym wszystkim zaś SysOpi systemów informacyjnych stale domagali się od Froda przywoływania zarządzającego warszawskim węzłem Sieci i rezerwowali kanały multimedialne, łącza Skorupy oraz bufory pamięci operacyjnej na wieczór, na bezpośrednie transmisje. Już około połowy dnia Frodo stwierdził – o ile takie określenie ma w ogóle w odniesieniu do niego sens – że tego wieczora jego łącza będą wyjątkowo obciążone i nie obejdzie się bez montowania doraźnych obejść przez podległe mu sieci lokalne i specjalistyczne, a z nich przez węzły innych miast.
Frodo był trzecim już o tej nazwie, potężnym mainframem, pełniącym rolę warszawskiego węzła sieci publicznej i łączącym ją z WorldNetem.
*
– Dobrze, zacznijmy już. Najpierw to, co chcę mieć w kluczowych punktach – wicedyrektor Centrum Prasowego URM zawiesił na chwilę głos i uniósłszy głowę sponad notatek, powiódł wzrokiem po słuchających go pracownikach biura III Centrum, wśród pracowników nazywanego po prostu Zespołem. Było ich pięciu, raczej młodych, tylko jeden dobijający czterdziestki. Tylko ten jeden miał na sobie marynarkę. Pozostali byli w samych koszulach. Mogli sobie na to pozwolić, ponieważ narada miała charakter roboczy i rutynowy. Niemniej jednak zdjęcie marynarki wyczerpywało przysługującą pracownikom Centrum swobodę. Rozpinanie mankietów i kołnierzyków lub luzowanie krawatów w żadnym wypadku nie wchodziło w grę.
Cała szóstka znajdowała się w oznaczonej numerem 112 sali narad Centrum, na pierwszym piętrze gmachu Urzędu Rady Ministrów. Tak jak wszystkie sale na tym piętrze, wyłożony był on charakterystycznymi chodnikami w kolorze zwanym przez bywalców gmachu “czerwienią rządową”. Czerwone były także obicia pseudoantycznych krzeseł. Wystroju dopełniały utrzymane w tym samym stylu stoły i kryształowe wazoniki, których design sugerował, iż postawiono je tam jeszcze za Gomółki.
– Pan, panie kolego? – wzrok wicedyrektora zatrzymał się na jednym z członków zespołu, który wciąż jeszcze majstrował coś przy multikarcie leżącego przed nim notebooka.
– Tak, panie dyrektorze. Już. O, już. Przepraszam.
– A zatem, panowie, najpierw to, co chcę mieć w kluczowych punktach – podjął wicedyrektor, gdy wszystkie pięć twarzy było już zwróconych ku niemu. – Po pierwsze, chcę, aby media podkreślały, że na Gwarancje Społeczne patrzyć trzeba nie jak na efekt konfrontacji, lecz jako na wspólny – zaakcentował mocno to słowo – sukces rządu, pracodawców i związków zawodowych. Sukces, dzięki któremu obie strony zdołały uniknąć konfrontacji, która, wszyscy wiedzą, czym mogłaby grozić: destabilizacją kraju. Fakt, że rangę tego sukcesu zgodziły się swoim autorytetem potwierdzić państwa ościenne, dowodzi jego wyjątkowości. Jakoś tak, sformułujecie to potem zręczniej. I właśnie, druga sprawa: wyjątkowość. Chodzi o podkreślenie, że jest to akt bezprecedensowy…
Pracownik, który miał kłopoty z przygotowaniem notebooka, puszczał ten wykład mimo uszu. Nazywał się Krzysztof Stapkowski; mając dwadzieścia siedem lat był najmłodszy w Zespole i swoją obecnością w nim zadawał kłam popularnemu mniemaniu, iż polityką zajmują się tylko karierowicze, którzy chcą z niej wyciągnąć osobiste korzyści, oraz wariaci, którzy marzą o narzuceniu wszystkim swojej ideologii. On sam nie należał do żadnej z tych kategorii. Pracował w URM, bo go to bawiło.
Bawił go między innymi wicedyrektor, wygłaszający teraz długą i całkowicie zbędną przemowę o sprawach, o których wszyscy wiedzieli. Wcześniej był on poprzednikiem redaktora Rodaka na stanowisku szefa działu krajowego CAI, a zamierzał zajść jeszcze wyżej. Krzysztof już wiedział, że jego marzenia się nie spełnią, po odejściu z URM zostanie korespondentem TeleNetu w jakimś mniej lub bardziej znośnym kraju, zależnie od posiadanych układów. Obecna funkcja była więc dla niego ostatnią możliwością puszenia się, niech sobie z niej korzysta i wymaga, by wszyscy słuchali go w bezruchu i skupieniu. Krzysztof był bardzo liberalny, uważał, że człowiek powinien w życiu nie tylko bawić się samemu, ale i pozwolić się bawić innym.
– To mniej więcej tyle tytułem wstępu – zakończył wicedyrektor. – Sprawa nie jest nowa i to, że będziemy się nią zajmować akurat dzisiaj, było do przewidzenia, więc zapewne macie panowie wiele do dodania. Słucham.
Zespół był grupą pracujących dla URM dziennikarzy, jak ich nazywano, speechwriterów. Kiedy nie trzeba było pisać wystąpień niższym rangą członkom gabinetu (dla wyższych rangą robili to ich właśni autorzy), miał jedno codzienne zadanie: przygotowywać “przesłania dnia”. Przesłanie dnia musiało być gotowe do godziny 15.00, ponieważ pierwsze programy informacyjne podsumowujące wydarzenia dnia wchodzą na antenę o siedemnastej, a dwie godziny to czas wystarczający, by redakcja mogła otrzymane z biura prasowego rządu materiały opracować po swojemu.
Przesłanie dnia okazało się, w generalnych sprawach, daleko lepszą formą kontrolowania mediów niż wszelkiego rodzaju czerwone telefony czy naciski. Trzeba było tylko znać i rozumieć szarą rzeczywistość dziennikarzenia -owo żmudne przerzucanie słów niczym węgla na łopacie i lepienie informacji z niczego, po to tylko, aby Przeżuwacze mieli swoją cogodzinną dawkę serwisowego kitu i swoje poczucie bezpieczeństwa. Każdy, kto czynił obracanie tego kieratu lżejszym, mógł zawsze liczyć na wdzięczność i współpracę dziennikarzy, a Centrum Prasowe rządu, mozolnie przygotowując codziennie gotowe ściągawki, w których wystarczało tylko zakreślić markerem odpowiedni fragment i ewentualnie dobrać do niego filmowe przebitki, nie robiło wszak nic innego, tylko wyręczało dziennikarzy. Przy okazji zaś załatwiało, by Przeżuwacze wraz z serwisowym kitem połykali codziennie odpowiednią dawkę fraz świadczących, jak ciężko stara się władza o przezwyciężenie recesji, dalszą stopniową poprawę sytuacji ekonomicznej i doprowadzenie transformacji ustrojowej do chwalebnego zakończenia. To nic, że Przeżuwacze w to nie wierzyli, a nawet gdyby wierzyli, po pięciu minutach zapominali, w co. Ważne było, żeby, codziennie powtarzane, frazy te zapadały im w podświadomość i zalepiały szare komórki jak lepki szlam.
Codziennie o jedenastej odbywała się robocza narada Zespołu z wyznaczonym na ten dzień kierownikiem Centrum, potem autorzy przygotowywali przydzielone im tematy, do wpół do drugiej przelewali je do kierownika, który wprowadzał swoje uwagi i przekazywał tekst styliście. Zazwyczaj dzienny dyżur pełniły trzy osoby. Ze względu na wieczorną uroczystość postanowiono zapędzić do pracy wszystkich członków Zespołu. Zdaniem Krzysztofa, zupełnie bez sensu. Kiedy jak kiedy, ale dziś nie mogło się zdarzyć nic nieprzewidzianego.
– Proponowałbym – odezwał się mężczyzna w marynarce – żebyśmy się zastanowili zawczasu, z jakiego typu zarzutami możemy się spotkać. Warto byłoby od razu umieścić w naszych materiałach kontrargumenty.
– Właściwie, żeby być szczerym, już się nad tym zastanawialiśmy – podjął inny z członków zespołu. – Zarzut jest jeden, ten sam we wszystkich publikacjach, które krytycznie się odnoszą do idei Gwarancji Społecznych. Że taki zakres praw socjalnych musi zniszczyć gospodarkę…
– Krótko mówiąc, że Unia Europejska i Rosja tylko marzą, żeby nas okupować. Zaleje nas obcy kapitał, wykupią Niemcy i rosyjscy Żydzi… – wicedyrektor kilkakrotnie uderzył otwartą dłonią o stół. – Panowie, to chyba kpiny. Chcielibyśmy polemizować z podobnymi bredniami?
– Panie dyrektorze, zarzut, że gwarancja przeznaczania pięćdziesięciu procent dochodu narodowego na wydatki socjalne zmniejszy drastycznie konkurencyjność naszych produktów na światowych rynkach brzmi dość poważnie – nie ustępował człowiek w marynarce. Krzysztof, z pozoru nie zwracając na tę dyskusję większej uwagi, pisał coś na swoim notebooku. – Sama idea gwarancji, czyli przyznanie sąsiadom prawa do interwencji w wewnętrzne sprawy państwa też może być atakowana…
Читать дальше