Ich Sieć Lokalna wizualizowała się użytkownikom jako Forteca. Wchodząc do niej ze Studni, Robert znajdował się za stalowymi drzwiami, w trawiastym przekopie, wiodącym do przeciwstokowej półkaponiery. Graniaste wzgórze, od wierzchu porośnięte darnią, z boków obudowane stromymi ścianami z ciemnych cegieł, okalała biegnąca po wewnętrznej stronie głównego muru fosa. Za każdym jej załamaniem widać było następne stalowe drzwi, podobne do tych, z których wychodził on sam. Z placu za potężną, ciężką bramą, przysłoniętą widocznym w ponad-bramnych ambrazurach ostrogiem, wiodła załamana pod kątem prostym ścieżka do poufnej bazy danych. Broniła jej nadrdzewiała tablica z trupią czachą i ostrzeżeniami wypisanymi czarną szwabachą. Wszystko było w niezwykle naturalnych barwach, przygaszonych, złamanych brunatnym odcieniem, uderzało perfekcją i mozołem wypracowania.
Jeśli dobrze pamiętał, był to jeden z fortów pancernych zewnętrznego pierścienia twierdzy Przemyśl, według stanu z 1914 roku. Jego fotografie i szczegółowe plany wynalazł w którejś z austriackich bibliotek Jogi; robił wtedy zlecenie dla Japończyków z amerykańskiej wytwórni filmowej, przygotowując im dane wyjściowe do komputerowego odtworzenia dekoracji pierwszej wojny światowej. I bodaj także on był pomysłodawcą oparcia na nich pejzażu ich lokalnej sieci.
Forteca chwyciła, każdy dokładał do niej w wolnej chwili coś od siebie. Jeden zaprogramował osłaniający obwodowy przykop cień, drugi zajął się porastającą zbocza trawą, doprowadzając ją do takiej perfekcji, że w gęstwie dawało się odróżnić poszczególne źdźbła. Nawet Robert w końcu wziął w tym udział; dopisał sekwencję, ubierającą każdego gościa z zewnątrz w postać żołnierza 23 Dywizji Piechoty Honwedów, z długim jak nieszczęście karabinem mannlicher w garści. Niestety, nie był w stanie zaprogramować tego tak, aby obcy kataryniarz wchodzący do Fortecy rzeczywiście poczuł czterokilogramowy ciężar broni. Nie był najlepszy w programowaniu, ale wątpił, czy coś takiego w ogóle dałoby się zrobić.
Niewiele natomiast dłubał w swojej własnej Studni, którą, w przeciwieństwie do większości kolegów, pozostawił w niemal takim samym stanie, w jakim wizualizował ją standardowo program. Zmienił tylko fakturę ścian na chropawą, przydając im barwy żyłkowanego na biało i czerwono marmuru. Na stykach płyt narzucił rzadkie, nierówne linie murawy, sygnalizującej mu natychmiast przejście każdego kolejnego routera. Dziesiątki niezbędnych przy pracy przycisków nabrało formy nieznacznych, prostokątnych wypukłości wielkości cegły, a gdy potrzebował użyć ekranu, jedną komendą usuwał po prostu całą ścianę, za którą rozpościerał się podgląd penetrowanego w danej chwili pejzażu.
Właśnie w ten sposób, unosząc się w swojej Studni, niczym w wypuszczonej z Fortecy na rozpoznanie głębokiej sondzie, zobaczył po raz pierwszy mapę Stref. To było miesiąc temu, i od tego czasu ten obraz stale tkwił w jego umyśle, nawet wtedy, gdy tak jak teraz starał się go za wszelką cenę od siebie odsunąć.
Zaczęło się, jak tyle rzeczy w jego życiu, przypadkiem. Zbierał dane do opracowania marketingowego dla dużego inwestora i potrzebował informacji o warunkach oferowanych przez polską sieć energetyczną. Szczególnie – o kierunkach rozwojowych tej sieci i inwestycjach czynionych w niej przez Zachód. Wydawało mu się, że to najprostsza rzecz pod słońcem i że w pamięci ministerstwa takie dane są do wyjęcia jednym hasłem. Ale w GOV-ie niczego takiego nie było, a jeśli było, to dobrze ukryte. Prasowe bazy danych też wyczerpywały się tylko na ogólnikach, i polskie, i we Frankfurcie, choć tam z reguły znajdował wszystko, co miało najdrobniejszy związek ze współpracą Wschód-Zachód, wspieraniem przemian i takimi tam. Nawet banki pamięci w Brukseli i Strasburgu zawierały jedynie same ogólniki…
Z zamyślenia wyrwał go świdrujący sygnał. Wciąż siedział nad brudnym talerzem, w swojej kuchni, oparty barkiem o złote słoje boazerii. Postanowienie, by stłumić nadchodzącą chandrę pracą, jakoś nie przeradzało się w czyn. Niepostrzeżenie znowu zaczynał się gryźć rozmyślaniami.
Sygnał wiercił w uszach, aż dotarło do niego, że to telefon. Poderwał się i spiesznym krokiem ruszył do sypialni, gdzie, jak mu się zdawało, zostawił ostatnio słuchawkę. Ale nie znalazł jej tam i zanim wrócił do gabinetu, telefon umilkł.
Przynajmniej na jedno nie mógł się skarżyć: nie miał ciasnego mieszkania. Z Tamtym Robertem właściwie było odwrotnie. Szykował się do życia bez samochodu, mieszkania i porządnego telewizora; ale mimo wszystko nie wątpił, że będzie żyć szczęśliwie…
Znowu, przyłapał się. Dość tego – ubiera się i wychodzi, pozmywa po powrocie. Wiktoria zresztą też dzisiaj zapowiadała późny powrót.
Tym razem odezwał się pulsującym buczeniem komputer. Ktokolwiek próbował się z nim skontaktować, był uparty. Obudzony wywołaniem ekran rozjarzył się, pytając, czy odebrać połączenie na głośnikach i sterowaniu głosem, czy zapisać je do pamięci.
Sięgnął do pokrywającego klawiaturę przykurzonego plastiku, nacisnął go w miejscu, gdzie znajdował się klawisz ENTER.
– Tak, słucham.
– Hm, Robert?
– Tak.
– Mówi Andrzej Socha, z telewizji. Kojarzysz mnie? Rozmówca mówił bardzo szybko, jakby pluł słowami.
Rzeczywiście, znał skądś ten głos i tę intonację.
– Tak, jasne – miał ochotę kopnąć się w kostkę. Nie potrafił się tego oduczyć. – Co u ciebie? – rzucił, licząc, że może uzyska w ten sposób jakieś dodatkowe informacje, które pozwolą mu zidentyfikować rozmówcę. Ale ten od-szczeknął tylko suchym:
– Po staremu. Mam do ciebie sprawę, chcę pogadać.
– Tak?
– O twoim szefie. Chcę robić reportaż, wiesz. Możemy się zobaczyć jeszcze przed południem?
– No… Możemy, ale… co ja ci powiem? Pogadaj z nim samym.
– A, to ty nie wiesz! – w głosie Andrzeja zabrzmiał jakby ton satysfakcji, że będzie mógł zaraz oznajmić mu nowinę, jakiej jeszcze nie zna. – Twój szef siedzi. Dziś rano zamknął go UOP, teraz przeszukują waszą spółkę.
W pierwszej chwili, aż sam się zdziwił, zupełnie go to nie obeszło. Nie miał złudzeń, kim jest właściciel jego agencji, zresztą na szczęście prawie go nie widywał, a jeśli, to tylko mijali się w hallu.
Minęło kilka sekund, zanim pojawiła się myśl, że zamknięcie szefa może także oznaczać zamknięcie spółki, co najmniej na pewien czas.
A to już było coś, czym potrafił się zmartwić.
*
Zmęczenie kataryniarza nie przypominało niczego innego: ciało było zastałe od długiego bezruchu i leżenia w fotelu, a nerwy rozedrgane i zszarpane. Dobrze było, jeśli czas pozwalał, ukoić je lampką koniaku w knajpce na dole, a potem długim spacerem, aż do Nowego Światu. Kiedy jeszcze Robert pracował-w Kancelarii, często kończyli pracę razem i razem schodzili na dół, do skrytej w podziemiach pałacu kafeterii.
A przy koniaku i podczas spaceru rozmowa zawsze koniec końców schodziła na politykę i roztrząsania, czy to wszystko mogło się skończyć inaczej, niż się skończyło. Brzozowski poznał Roberta może nawet lepiej niż siebie samego. Pod spokojną powierzchnią, gdzieś w głębi, kłębiły się w Robercie urazy i doznane zawody, gryzła go nieustająca furia. Wystarczało zapukać w skorupkę i dać mu się napić, a prędzej czy później wszystko to się wylewało; wtedy mówił i mówił, pogrążając się coraz głębiej. Brzozowski czuł się, jakby grzebał mu patykiem w ranie. Umiał i lubił to robić.
Читать дальше