Robert powoli, z namysłem pokręcił głową.
– Wbiłeś sobie do głowy, że odchodzę z Kancelarii, żeby okazać lojalność katolickim patriotom. Nie. Nie dlatego. Znam ich lepiej niż ty, wiem doskonale, że to banda durniów i nieudaczników i nie mam powodu się z nimi wiązać na całe życie. Myślę, że ty jesteś po prostu za młody, żeby to rozumieć. Ja jeszcze pewne rzeczy pamiętam i nie zamierzam pracować dla komunistów, to wszystko.
– Daj spokój, stary! Jacy z nich komuniści! To było całe wieki temu, nie wygłupiaj się. Będą robić dokładnie to samo, co ich poprzednicy, tak jak każdy, kto przyjdzie do władzy, robi to samo, co poprzednik, bo po prostu jest tylko jedno do zrobienia, a cała reszta to bzdety dla ciemnoty, która głosuje. Ty jesteś fachowcem od wspomagania procesu decyzyjnego, rozumiesz to? Twoja praca pozostaje taka sama, wynik wyborów nie ma tu nic a nic do rzeczy, zrozum wreszcie.
– Pewnie masz rację. Ale to nie ma znaczenia. Po prostu nie chcę w tym uczestniczyć, koniec. Wysiadam. Szkoda mi strasznie, ale znajdę sobie jakąś inną robotę.
– Już nie chcesz zrobić nic dla kraju? Już ci przeszło? Naród źle zagłosował, to ty się na niego obrażasz?
– Nie wkurzaj mnie!
– To nie jest argument.
– Ty nie rozumiesz – westchnął ciężko. – To mógł być naprawdę świetny, bogaty kraj, taki, żeby się chciało żyć. Naprawdę była szansa. I co z nią zrobiono? Dobra, ja tej sitwie nic nie mogę zrobić, nie da się zbawić narodu wbrew jego własnej woli. Ale ja z tą sitwą nie chcę mieć nic wspólnego. To wszystko. Potrafisz to przyjąć do wiadomości?
W gruncie rzeczy, spodziewał się takiej reakcji. Znał go. Emocje, luźne skojarzenia. Brzozowski nie potrafił tego zrozumieć i musiał przyznać przed sobą, że to go właśnie w Robercie fascynowało. W gruncie rzeczy nie było nic prostszego, niż pozwolić mu odejść z zawodu i zadbać, aby nigdy do niego nie wrócił. Tak, miał talent, jeszcze nie zdążył się przekonać jaki. Ale prędzej czy później znalazłby kogoś równie utalentowanego, a bez tych wszystkich obciążeń.
Tylko że gdyby pozwolił mu tak po prostu odejść, musiałby uznać się za przegranego. Zdyskwalifikować go, jeśli się nie sprawdzi – to co innego. Ale tak, to by była przegrana.
A poza tym, myślał teraz, dopijając swój poranny-wieczorny koniak, chodziło o coś więcej niż pusta satysfakcja, że sobie z nim poradził. Wiedział, że jeśli zdoła Roberta przekonać, nie będzie drugiego człowieka równie jak on oddanego sprawie.
– Nikt nie stworzył systemu – pokręcił głową, cierpliwie, jakby tłumaczył dziecku. – To jest główna słabość takich bojowników jak ty: musicie mieć winnego. Kogoś, komu można dać w mordę. Wiesz, dlaczego prosty Polak tak dobrze wspomina komunizm? Bo wtedy był pierwszy sekretarz i wiadomo było, że on za wszystko odpowiada. Tak, tak, nie przerywaj: ludzie się nie buntowali przeciwko komunizmowi, tylko przeciwko pierwszemu sekretarzowi. Wywalało się pierwszego sekretarza, przychodził następny i higiena psychiczna narodu była zachowana. A teraz co? Kogo wywalić, komu dać w mordę? Prezydentowi? Prezydent chce dobrze, tylko mu nie pozwala rząd. Premierowi? Premier nic nie może, musi tylko wykonywać, co uchwali parlament. Ale parlament też nic nie może, bo obowiązują go ustalenia izby samorządowej. A kto wybiera izbę samorządową? Niby wszyscy, ale nikt, bo przynależność do związku zawodowego albo samorządu gospodarczego jest obligatoryjna; możesz sobie wybrać co najwyżej, która z organizacji ma reprezentować twoje interesy. I ta jedna zawsze chce dobrze, tylko inni ją przegłosowują. Nie ma winnego, choćbyś pękł. Na tym właśnie polega nowoczesna demokracja. Mówię ci, powtarzam: świat się zmienił. Mamy dwudziesty pierwszy wiek. Na pierwszy rzut oka wszystko jest, jak było, ale pod spodem – zupełnie co innego. Wciąż rozumujesz kategoriami sprzed dziesięciu lat. A sprzed dziesięciu lat znaczy teraz: sprzed stulecia.
– Puste gadanie – odparł po bardzo, bardzo długim milczeniu. – Daj mi spokój, ja po prostu nie chcę tu dłużej pracować.
*
Śmiał się do telewizora, na ekranie którego tłum skandował bezgłośnie obelgi, wygrażając do kamery kukłami, krzyżami i co tam kto miał w garści. Styperek wynurzył się z szelestem spomiędzy koralików. Postawił przed nim talerz z przyrumienionymi parówkami, drugi, mniejszy, z pieczywem i masłem, po chwili dodał do tego płaskie pudełko chrzanu. Brzozowski zerwał z niego srebrną folię, zakręciło go w nosie, aż świeczki stanęły w oczach.
– To, mówisz pan, poszedł na prywatne. Ale pewnie jesteście w kontakcie, co? Wy, kataryniarze, to się zawsze trzymacie razem.
Potrząsnął przecząco głową.
Doświadczenie życiowe Brzozowskiego uczyło go, że opłaca się być zawsze całkowicie szczerym. Ktokolwiek potrzebuje prawdy, ten przemieli w komputerach wszystkie dostępne informacje i natychmiast wykryje próbę kłamstwa. Kto zaś jej nie potrzebuje, nie zrozumie ani słowa. Styperkowi, który w duchu podśmiewa się z niego jako z wariata, nawet nie przyjdzie do głowy zapisać jej w swoich rutynowych sprawozdaniach dla Firmy.
– To nie o to chodzi, panie Styperek. Ja go nie mogę spuścić z oka. Ja – oznajmił poważnie – jestem jego Mefistofelesem.
*
Mówiąc do Siwawego: “Ja bym chciał”, Lanca udawał ważniejszego, niż był w rzeczywistości. W istocie jego chcenia nie znaczyły tu zupełnie nic. Pojawił się na scenie tylko dlatego, że prowadzona od dłuższego już czasu sprawa Obiektowa wypączkowała z siebie Sprawę Rozpracowania Operacyjnego. Normalną w takich wypadkach koleją rzeczy przekazano więc jej fragmentaryczne akta z Wydziału Pierwszego do Wydziału Operacyjnego, w którym pełniący obowiązki dyrektora bez długiego namysłu wybrał do realizacji sprawy Lancę. Ten ostatni nie wiedział nawet, co oznacza nadany sprawie kryptonim Kuromaku. Domyślał się, że to po japońsku, a ponieważ sprawa dotyczyła środowiska związanego z komputerami, był przekonany, iż słowo to stanowi nazwę jakiegoś elektronicznego cacuszka lub produkującego je koncernu.
W mowie Firmy nazywało się to “robić dla kuzyna”. Robiącym dla kuzyna był Lanca, samym kuzynem zaś suchy, węźlasty major z Wydziału Operacyjnego, zwany Gumą. W czasie, kiedy pani prezydent kończyła ostatnią przymiarkę sukni, w której miała się wieczorem pokazać ambasadorom, do gabinetu Gumy doprowadzono prezesa spółki InterData.
– No cóż, nie powiem: “dzień dobry” – zaczął Guma. -Ale pan też go z pewnością za taki nie uważa. Jest pan strasznie zdumiony, że panu też się to mogło przydarzyć, prawda?
Tak, Prezes był bezbrzeżnie zdumiony, że jemu także mogło się to przydarzyć. Prezes nie był szczególnie zainteresowany tą akurat ze swoich licznych spółek. Bogiem a prawdą nawet nie bardzo wiedział, czym InterData się zajmuje, a w zrujnowanym budynku na zapleczu placu Bankowego pojawiał się tylko dlatego, że z firm, których był współwłaścicielem, ta miała najlepiej zlokalizowaną siedzibę.
Sam z siebie nigdy by się czymś takim, jak zatrudnianie kataryniarzy nie zainteresował. Ze swego długiego doświadczenia życiowego i biznesowego dobrze wiedział, jaka jest wartość informacji, ale wiedział też, jak się wartościowe informacje uzyskuje; w każdym razie nie z sieci komputerowej.
Pierwszą wartościową informacją, jaką przed laty uzyskał Prezes, była wiadomość, kiedy można i warto będzie legalnie otworzyć kantor z walutą. Uzyskał ją w drodze wzajemności za drobne przysługi, których – jak każdy cinkciarz – nigdy nie odmawiał Firmie.
Читать дальше