Zdaniem doktora Renato Zielberga ze Związkowej Akademii Medycznej we Frankfurcie…
Daj spokój, nie bądź idiotką. To przecież taka głupia pisanina dla półanalfabetów. Wyssane z palca bzdury.
– …chwili obecnej nie sposób sobie wyobrazić, zwłaszcza w niektórych dziedzinach, co działoby się, gdyby nagle trzeba było zrezygnować z usług bezpośrednich operatorów sieci. Czy jednak, pyta doktor Zielberg, dla uniknięcia strat finansowych wolno narażać życie ludzkie, ukrywając przed opinią publiczną…
Wyssane z palca bzdury. Przecież wiesz. Przestań.
Strasznie chciało się jej pić. Podniosła się i wyszarpnąwszy z podajnika styropianowy kubeczek, nalała sobie wody.
Nie mogła powstrzymać się przed spojrzeniem znowu na to zdanie:
…wyraźne oznaki depresji i przygnębienia, poprzedzające zazwyczaj o kilka tygodni nagły atak śpiączki…
*
Co do serwerów Corbenicu i wsparcia, jakiego potrafiły udzielić swym użytkownikom, to tej samej nocy co Brzozowski korzystał z nich także Scenarzysta. Scenarzysta nie był kataryniarzem i w ogóle nie znał się na komputerach bardziej niż przeciętny niedzielny kierowca na samochodach. Korzystał ze standardowego zestawu Yirtual Reality, szerokich gogli świecących wprost w oczy trójwymiarową projekcją i sensorycznej rękawicy bez palców, pozwalającej nieznacznym ruchem ręki przesuwać świecący kursor po ikonach wirtualnego panelu sterowania, ciągnącego się od sufitu do podłogi i od prawej do lewej ściany. Poza tym Scenarzysta, kiedy chciał coś zapisać, używał normalnej, alfanumerycznej klawiatury, której zgodny z rzeczywistością obraz wkomponowywał w projekcję sterujący wizualizacją koprocesor.
Ujęte w formę okien menu, które wyświetlał komputer w panelu przed Scenarzystą, niewiele różniło się od używanego powszechnie w dziesiątkach biur i domów. Od lat cały wysiłek firm dostarczających oprogramowanie nastawiony był na to, aby uczynić nowe aplikacje jak najbardziej debiloodpornymi. Wysiłek ten nie szedł na marne. Wypracowywany przez producentów sprzętu wzrost mocy i szybkości domowych komputerów programiści zużywali natychmiast na trójwymiarowe animacje, melodyjki, zupełnie-jak-żywe ikony, które odzywały się ludzkim głosem, kiedy muskał je prowadzony ruchem rękawicy kursor, i temu podobne głupstwa, tak że nigdy nikt nie miał wystarczająco dobrego i nowoczesnego komputera dłużej niż przez jeden sezon.
Scenarzysta należał do tych nielicznych szczęśliwców, dzięki czemu mógł korzystać ze swych programów nie wiedząc nawet, czego właściwie używa – nie mówiąc już, jak to działa. Gdyby jego gogle mógł założyć fachowiec, zauważyłby zapewne w wirtualnych oknach mniejszy, dodatkowy panel – co nie było niczym specjalnie dziwnym, gdyż ten system operacyjny z założenia pozwalał, dzięki otwieranym w miarę potrzeb dodatkowym oknom, wkomponowywać dowolne aplikacje, także te pochodzące z konkurencyjnych systemów operacyjnych – a w tym dodatkowym panelu zupełnie mu nie znane, szczególne menu, pozwalające po podaniu kilku haseł w paru kliknięciach wjechać do miejsca w Sieci, które samo identyfikowało się jako Corbenic.
W porównaniu z tym, czego potrzebował od Corbenicu Brzozowski, programy dostępne z menu Scenarzysty wydawały się zupełnymi błahostkami. Ten najczęściej przez niego odpalany miał na identyfikacyjnym pasku okna nazwę: “telenowela” i otwierał dostęp do funkcji wspomagających konstruowanie zasadniczej linii scenariusza, rozpracowywanie jej wybranych punktów na poszczególne odcinki czy generowanie postaci. Wystarczało wybrać któryś z podsuwanych przez komputer wariantów złożonego schematu rodzinnych, służbowych i uczuciowych zależności między bohaterami, zdecydować się, która część tej struktury umieszczona zostanie w centrum akcji i wypełnić ją imionami oraz drugorzędnymi danymi według własnej fantazji lub dobierając je przypadkowo z menu pomocniczego.
Konstruowanie fabuły było jeszcze prostsze. W każdej chwili można było otworzyć przed sobą okno z wyborem wszelkich możliwych zapętleń i spiętrzeń fabularnych, wszelkich skradzionych lub sfałszowanych listów, nagłych amnezji i równie nagłego odzyskiwania zepchniętych do podświadomości wspomnień, zdrad, pożarów, operacji plastycznych, nagłych objawień co do prawdziwego pochodzenia, przekazanej z pokolenia na pokolenie zemsty, grozę budzących souvenirów z egzotycznych podróży i tak dalej, do wyboru, do koloru. Corbenic sam wiedział, jak zagęścić i skompilować tę konstrukcję przy najmniejszym wysiłku użytkownika. Sam pamiętał, że w obrębie każdego półgodzinnego odcinka stale musi się coś dziać, ale tak, aby zdarzenia wzajemnie się likwidowały, by widz nie tracił rozumienia sytuacji, nawet jeśli zajęty swoimi sprawami, zerkał w telewizor tylko co jakiś czas, zadowalając się fonią, i by mógł bez szkody dla orientacji w całości odpuścić nawet dwa, trzy odcinki. Wystarczyło kliknąć parę razy w wyświetloną listę opcji, aby po chwili mieć przed sobą konkretną propozycję rozpisania zaplanowanej treści odcinka na poszczególne dialogi. Corbenic pamiętał także, że wszystko, co bawi, powinno także uczyć i sygnalizował Scenarzyście miejsca, w których nie od rzeczy będzie zawrzeć coś, co wedrze się widzowi do mózgu i zalegnie w zaklejającym go szlamie, podsuwając od razu szeroką gamę sugestii.
Scenarzysta nie był idiotą i zapewne poradziłby sobie także bez tej pomocy. Rodzina, którą stworzył w swoim pliku i która okupowała przedpołudnia w czterech europejskich telewizjach już od pół roku, miała nawet swoją specyfikę, z której był dumny. Jeszcze bardziej dumny był, gdy od czasu do czasu zdołał wymyślić coś, co dotąd nie znajdowało się w nieprzebranej pamięci Corbenicu. Kierował wtedy świetlisty kursor na pasek narzędziowy i zwijał dłoń, dotknięciem palca do jednego z trzech umieszczonych na rękawicy u nasady kciuka sensorów, otwierając niewielkie okno, oznaczone swoim imieniem. Potem zakreślał kolorem blok tekstu na głównym ekranie, w centralnym panelu, wyświetlanym wprost przed nim, przenosił go do tego okna i odsyłał do pamięci Corbenicu jako swój skromny wkład w jego rozwój.
Scenarzysta nie był idiotą, ale, szczerze mówiąc, mógłby sobie nawet pozwolić na to, by nim być. Mając dostęp do Corbenicu, nawet idiota potrafiłby się utrzymać w branży i odnosić w niej sukcesy, bawiąc i ucząc miliony telewidzów.
Naturalnie, Scenarzysta nie był taki głupi, by pozwolić dotykać swojego sprzętu byle idiocie.
*
– No, i wyobraźcie sobie: wzięła – oznajmiła Ela, powróciwszy do swojego pokoju i upewniwszy się, że dźwiękoszczelne drzwi, wiodące przez korytarz do Grupy Ekonomicznej pozostają szczelnie zamknięte.
– Proszę, proszę. Jak ci się udało tę wiedźmę przekonać?
– Schmoozing, kochana, schmoozing – skorzystała do przypomnienia koleżankom o swym stażu w Ameryce. -To trzeba umieć.
– E, żaden sukces. Dwa tygodnie temu odesłałaby cię do diabła i jeszcze zrobiła awanturę Wolfiemu. Nie zauważyłyście, jaka chodzi skwaszona? Ja wam mówię, coś jej się tego…
– Chłop, a co by innego – rzuciła domyślnie pani Marzenka spod okna. – Chłop po czterdziestce to jak bomba zegarowa w łóżku. Musi mu odbić, to taki wiek…
– No pewnie. U starego trupa szaleje dupa – popisała się ludową mądrością pani Małgosia.
– Jesteś trywialna, moja droga. To coś więcej, kryzys wieku dojrzałego, potrzeba szaleństwa. Jacques Brel potrafił pewnego dnia rzucić rodzinę i dochodową firmę, wziąć gitarę i pojechać do Paryża śpiewać po kabaretach. A dlaczego? Bo to było niespełnione marzenie jego młodości. Mężczyzna uświadamia sobie, że to już ostatnia chwila… – pani Marzenka zaledwie tydzień temu przycinała do numeru artykuł poświęcony kryzysowi wieku dojrzałego.
Читать дальше