Wkrótce potem uzyskał drugą wartościową informację, kiedy warto będzie ten kantor zamknąć, a w międzyczasie, kiedy warto będzie wszystkie dolary zamienić na złotówki, a kiedy odwrotnie. Te trzy informacje razem dostarczyły mu środków niezbędnych, aby na stałe wejść do elitarnego grona ludzi mających dostęp do wiadomości o planowanych zmianach kursów, pustych dniach na granicy, terminach podwyżek, zmian stóp procentowych, procesach koncesyjnych i temu podobnych naprawdę istotnych sprawach, których nie byłby mu w stanie wyświetlić żaden kataryniarz. W czym się, mówiąc nawiasem, mylił, ale w odniesieniu do czasów, gdy uczył się sztuki robienia interesów, było to jeszcze prawdą.
Firma ma swoje interesy i ludzi, którzy je realizują. Wynika to z dwóch oczywistości: pierwszej, iż potrzebuje ona na swą działalność znacznie większych funduszy niż jest w stanie legalnie i oficjalnie rozliczyć, i drugiej, że dlaczegóż by nie, skoro dysponuje ona wszystkim, co do robienia interesów niezbędne. Istotną częścią sztuki robienia interesów była zasada, że kiedy ktoś, kto obraca pieniędzmi Firmy, prosi o drobną przysługę, to mądrze jest mu ją wyświadczyć.
Spółka InterData, zatrudniająca Roberta i kilku innych kataryniarzy, była ze strony Prezesa taką właśnie przysługą. Oficjalnym jej pomysłodawcą i współwłaścicielem był pewien obywatel na tyle tu nieistotny, że darujemy sobie jego personalia. Powodem zaś, dla którego kilka lat wcześniej zaproponowano Prezesowi otwarcie takiego interesu był nie tyle zamiar czerpania z niego zysków -choć, powiedzmy, strat nie przynosił – co chęć trzymania na wszelki wypadek ręki na pulsie.
Jest to jedna z głównych przewag Firmy nad politykami, którym wydaje się, że ją kontrolują, i czasem nawet próbują to robić naprawdę. Polityk robi karierę przez jedną, dwie kadencje, a potem już tylko biernie czerpie zyski z układów, których zdążył się przez ten czas dochrapać. Natomiast w Firmie, przynajmniej za jej dobrych lat, każdy wiedział komu służy i kto służy jemu. Nawet jeśli jakiś kaprys dziejów na chwilę zaburzył obsadę stanowisk, to i tak przez cały czas prawdziwa, wewnętrzna hierarchia liczyła się bardziej niż nominacje z podpisem prezydenta.
Szarzy Przeżuwacze serwisowego kitu chcą wierzyć, że rządzą nimi politycy, na których mogą mieć dzięki sondażom i wyborom jakiś wpływ. Ale by rządzić trzeba wiedzy, a politycy wiedzą zazwyczaj tylko jedno: jak eliminować rywali i zdobywać poparcie. Polityka jest grą, której opanowanie wymaga wielu lat. Ćwiczona od poziomu prowincjonalnego działacza przez dziesiątki zebrań, posiedzeń i narad pochłania tyle czasu i energii, że już ich nie pozostaje na nic innego. W efekcie polityk, który zdołał się wybić na tyle, by Przeżuwacze mieli chęć na niego zagłosować, dysponuje taką wiedzą, jaką wyniósł z pierwszych lat studiów. Potem nie miał już czasu na czytanie niczego poza gazetami – a i te zaledwie przebiegał wzrokiem, szukając, co tam o nim i o jego rywalach. Dlatego też Tamten Świat, WorldNet, kataryniarze i wszystko to dla polityków jeszcze na dobre nie zaistniało – obojętne, czy w partii liberalnej, czy socjaldemokratycznej.
Natomiast ludzie, którzy zdecydowali się raczej pociągać za sznurki, niż stać na scenie, podlegali odmiennym mechanizmom selekcji – mechanizmom preferującym nie urodę, umiejętność wzbudzania sympatii i składnego perswadowania swoich racji, ale spryt, obrotność i otwarcie na wszystko, co nowe. Fakt, że ci właśnie ludzie dostrzegli Tamten Świat i postanowili na wszelki wypadek mieć nań oko oraz możliwość gdyby-co na jego bywalców, nie powinien więc zdumiewać.
– Nie, nie jestem zdumiony – skłamał Prezes. – Jestem oburzony. I doskonale wiem, o co chodzi. O ten motłoch, który dzisiaj hałasuje po Warszawie, tak? Przy święcie trzeba lud pracujący nakarmić jakimś biznesmenem. Zdaje się, że macie taki zwyczaj, tak? Ale oświadczam panu, że tym razem przegięliście. Pan sobie nie zdaje sprawy…
– Boi się pan – zauważył sucho Guma. W tym także miał rację. – Nie gadałby pan tyle, gdyby się pan nie bał.
– To pan się powinien bać! – nie wytrzymał Prezes. -Za parę godzin będzie mnie pan po rękach całował, żebym się za panem ujął!
– Ohoho! – twarz Gumy wykrzywiła się w niepowtarzalny wyraz sarkazmu i złośliwej radości, któremu zawdzięczał on swoją ksywę – Dobrze, miejmy to już za sobą, zanim naprawdę się do pana zrażę. Zgaduję, że chce pan prosić o telefon?
– Tak – wysapał Prezes, którego wygłoszona tyrada wcale nie uspokoiła, przeciwnie: czuł, że zaczyna drżeć i usiłował sobie wmówić, że to ze złości. – Chcę.
– Przez dziewiątkę – objaśnił uprzejmie Guma, podając mu słuchawkę.
Prezes mimo to wybrał numer bez dziewiątki. Przedstawił się sekretarce, odczekał chwilę na połączenie, a potem wyłożył zwięźle swoją obecną sytuację i oddał słuchawkę Gumie. Guma sięgnął wtedy do klawiatury telefonu i wystukał na niej inny numer, też bez dziewiątki.
Specjalna komisja w składzie: Guma, Prezes i dwaj panowie przy telefonach – dokonała sprawdzenia numerów.
Numer Gumy okazał się lepszy.
– No, to jak teraz będzie z tymi całuskami? – zapytał Guma, odłożywszy słuchawkę.
*
– O, Aniu kochana, jak dobrze, że już jesteś – powitała Wiktorię jedna z pracownic zjednoczonych redakcji. -Wiesz, czytałam ten wasz raport specjalny o Wspólnocie Pacyfiku. Moim zdaniem to było świetne, takie wnikliwe i wyczerpujące…
Wiktoria tak naprawdę wcale nie nazywała się Wiktorią. To Tamten Robert wymyślił dla niej to imię, na cześć litery, której, jak wywodził w znanym przemówieniu pewien komuch, nie ma w polskim alfabecie. I na cześć tego wszystkiego, z czym się ta zakazana litera Tamtemu Robertowi kojarzyła. Tym sposobem Tamten zgrabnie połączył swoje dwie miłości w jedno, a ona nie miała innego wyjścia, niż pogodzić się z tym, cokolwiek myślała o traktowaniu jej w ten sposób.
– Naprawdę? Dziękuję.
Miała nadzieję, że ta odpowiedź zionęła wystarczającym chłodem. Doskonale znała panienki z sąsiadującego z jej gabinetem działu. Jeżeli nagle któraś uznawała za stosowne ją komplementować i nazywać “Anią kochaną”, był to niechybny znak, iż czegoś od niej chcą.
– Powiedz, masz teraz coś pilnego?
– Chcesz zapytać, czy się nudzę?
– No wiesz, co ty. Po prostu pytam, bo mamy u nas kłopot i Wolfie mówił, że może byś nam mogła pomóc…
“Wolfie”. Jakie to słodziutkie, mieć za szefa nie jakiegoś sztywniaka – Wolfganga, tylko Wolfiego. Idiotki. Na szczęście w grupie ekonomicznej pracowali oprócz Wiktorii sami mężczyźni i z przekorą wobec królującego w redakcyjnych korytarzach feminizmu tym właśnie faktem tłumaczyła, iż była to bodaj jedyna redakcja nie zaczadzona jeszcze do reszty pstrokatą głupotą produkowanych w tym budynku pisemek.
Wiktoria westchnęła ledwie dostrzegalnie, na tyle jednak głośno, by ta oznaka irytacji nie uszła uwadze jej rozmówczyni.
– To musi być coś naprawdę strasznego, skoro już o tej porze zdążyłyście go zatrudnić.
– Centrala go zatrudniła, kochana. A on nas. Nagle wszystkie pisma chcą mieć materiały o Polsce i musimy to wszystko przygotowywać. A wiesz, jak jest, każdy chce coś innego, każdy inaczej, jednym trzeba nawiązać do wpływu Gwarancji na życie przeciętnej Polki, innym do historii. A polskie wydania też muszą być zrobione na termin.
Miejsce, w którym Wiktoria pracowała od kilku lat, było polskim oddziałem zachodnioeuropejskiego koncernu wydawniczego, gigantycznej fabryki zadrukowującej co tydzień miliony ton błyszczącego papieru w kilkunastu językach. Większość z wydawanych przez koncern pism nie różniła się od siebie niczym oprócz tytułów: takie same kolorowe strony, których zawartość dobierano przede wszystkim z myślą o ułożeniu miłej dla oka kompozycji tytuł – zdjęcie, zdjęcie – tekst.
Читать дальше