– Szukam tematu, stary – westchnął dziennikarz. – To ostatnie jest akurat bardzo ciekawe. Tylko nie na reportaż. Ludzie chcą szpiegów, którzy włamują się nocą, odfotografowują łajką tajne plany i potem szmuglują je w zębie. A jeszcze po drodze mają erotyczne przygody z kontrwywiadem strony przeciwnej. Kogo, u cholery, interesuje analiza matematyczna cen baraniny?
– Tak to zazwyczaj jest z prawdą.
– Usiłuję sobie wyobrazić, za co zamknięto twoją spółkę, a ty mi przez prawie godzinę klarujesz, że w dzisiejszych czasach już nie ma ani tajemnic, ani hakerów, którzy by je wykradali, ani blokad, które by przed nimi chroniły. A na koniec stwierdzasz, że jednak są.
– Nie zrozumiałeś mnie – Robert uśmiechnął się smutno. – Ja mówiłem, że dziś już nie ma samotnych hakerów. Nic nie znaczysz bez wielkiej sieci, która cię wspomaga, bez serwerów, narzędzi i programów użytkowych. A to oznacza kupę forsy, kupę sprzętu i organizację. To tak jak z wynalazkami: Edison po prostu sobie siadał i je wymyślał, a teraz nikt nie ruszy z miejsca bez wielkiego instytutu i paru miliardów rocznego budżetu. Mamy dwudziesty pierwszy wiek, stary. “Jednostka bzdurą, jednostki głosik cieńszy od pisku”. Majakowski. Zero romantycznej przygody – ujął w dłoń szklankę z resztką zimnej herbaty, popatrzył w nią ze wstrętem i odstawił z powrotem. -Do przestępstw komputerowych też potrzebujesz całego instytutu.
Andrzej przyglądał mu się w zamyśleniu.
– Sam nie wiem. Miałem taki pomysł…
– Nie – Robert pokręcił głową. – Zapomnij o tym. InterData to według skali światowej malutka agencja. Wygłupisz się, sugerując coś podobnego.
Zerknął na zegarek.
– Fajnie mieć cierpliwego słuchacza, ale w końcu muszę tam iść. Znaczy, do biura.
– Tam siedzi facet i przesłuchuje.
– Bądź spokojny. Jakby coś ode mnie chcieli, znaleźliby mnie przed tobą.
– Myślisz, że InterData będzie działać dalej?
– Cholera, musi – westchnął. – Tam jest mój sterownik. To znaczy własność firmy, ale dostrojony do mojego łba.
– A jak nie, to co? Wracasz do dziennikarzenia?
– Nie, raczej bym już nie chciał. Zresztą kataryniarzowi łatwiej teraz znaleźć pracę niż dziennikarzowi. Pewnie się z miesiąc albo dwa pomęczę, bo wiesz, to nałóg, ale jest kupa firm, które potrzebują choćby menadżera dla lokalnej sieci. Ostatecznie mogę robić za SysOpa w sieci publicznej, tam stale szukają chętnych.
Szczerze mówiąc, wszystko to ani równało się z pracą researchera. Nie słyszał, żeby w kraju działała jeszcze jedna agencja podobna do InterDaty. Uczelnie pewnie wzięłyby go z otwartymi ramionami, ale to psie pieniądze.
Nawet nie pomyślał o tym, co wielu innym wydałoby się najbardziej oczywiste: że z tym fachem i znajomością angielskiego może bez trudu załapać się na bardzo dobrych warunkach w którejś z firm zachodnich. Nic, co mogłoby kiedyś pociągnąć za sobą konieczność wyjazdu, nie wchodziło w grę.
Jeszcze jeden spadek po nieboszczyku Tamtym Robercie.
*
Waldi nie lubił polityków. Nie lubił, bo doskonale ich znał i wiedział, skąd się biorą. Z takich ludzi, którzy w młodości strugają osiłków i zrywają kapsle z piwa zębami, na starość zaś, przeciwnie, udają jeszcze bardziej niedołężnych i jeszcze gorzej widzących, niż w rzeczywistości – a jedno i drugie dokładnie w tym samym celu: aby skupić na sobie uwagę. Gardził tą bandą narcyzów, choć zarazem wiedział, że jest ona potrzebna takim ludziom jak on sam: bezpartyjnym fachowcom. Ktoś musiał zasłaniać ich przed wścibskim okiem publiczności i w razie czego być tej publiczności rzucanym na pożarcie.
Waldi urzędował w gabinecie na najwyższym piętrze Pałacu Namiestnikowskiego, niedaleko biura dokumentacji, jak oficjalnie nazywano kataryniarzy Kancelarii. Był jednym z czterech zastępców dyrektora Departamentu Zagranicznego Kancelarii, odpowiedzialnym za kontakty z ministerstwami nadzorującymi politykę zagraniczną. Telefon Gumy zastał go w momencie, kiedy opracowywał zesłaną tego dnia obiegową ankietę na temat planowanej na przyszły rok zmiany regulacji dopłat importowych.
Podstawą procesu decyzyjnego była bowiem kolektywność. Propozycja odnośnego ministra trafiała do sekretariatu URM, gdzie opracowywano według niej ankietę, rozsyłaną do wszystkich ministerstw, departamentów Kancelarii Państwa i zainteresowanych agend. Każda z nich zgłaszała tą drogą swoje poprawki i uzupełnienia. Na ich podstawie przygotowywano projekt, który trafiał pod obrady KERM-u i był rozsyłany ponownie, aż osiągnięto zgodę wszystkich resortów. Jednocześnie analogiczna procedura odbywała się w Kancelarii. Gdy w końcu zaaprobowany wcześniej projekt trafiał na posiedzenie Rady Ministrów, nadanie mu rangi “Rozporządzenia” i zatwierdzenie przez panią prezydent było już tylko czczą formalnością.
Podobny obieg ankiet i projektów trwał w parlamencie, w agencjach skarbu państwa i centralnych biurach kierujących poszczególnymi gałęziami gospodarki. Przez ręce Waldiego przechodziła tylko drobna część opiniowanych projektów. Przygotowywał dla szefa Departamentu ich ostateczne wersje, nanosząc uwagi podległych jednostek na dane z opracowań przygotowanych przez researcherów.
Do jego zajęć należało także, o czym szef departamentu nie wiedział, choć zdawał się domyślać, dyskretny nadzór swego przełożonego z ramienia dyrektora sekretariatu pani prezydent.
Waldi awansował na swoje stanowisko stosunkowo niedawno i – co było w tych sferach rzadkością – nie był pewien, czy powinien się z tego awansu cieszyć. Przez cztery lata zajmował się, najpierw w województwie, a potem w ministerstwie, udzielaniem i kontrolowaniem koncesji na obrót nieruchomościami. To było jedno z lepszych miejsc, gdzie można się było znaleźć – ustępowało chyba tylko zamówieniom publicznym. Miał obadane wszystkie ważniejsze układy w kraju, od gliniarzy po katolickich patriotów – czy patriotycznych katolików? Nigdy nie pamiętał.
Ale to mu właśnie zaszkodziło; Budyń poszukiwał kogoś dobrze opatrzonego w układach i wyciągnął właśnie jego. Czasem myślał, że jednak mu się ten awans opłacił. Czasem, że nie. Najczęściej nie myślał nic, bo nie miał na to czasu.
Dyrektor sekretariatu, potocznie zwany Budyniem, naprawdę nazywał się Walerian Gudryń. Odłożywszy słuchawkę po telefonie Gumy, Waldi wstał i opuścił swój gabinet. W sekretariacie zapytał, czy Brzozowski nie zostawił namiaru, gdzie go łapać. Potem zaklął i połączył się z interkomu z sekretariatem Budynia, by go uprzedzić, że zaraz przyjdzie z nie cierpiącą zwłoki sprawą. Dowiedział się, że pan minister wyjechał. Zaklął po raz drugi i polecił sekretarce łapać Budynia w jakikolwiek bądź sposób, on bierze na siebie ewentualne pretensje.
Wrócił do siebie i podniósłszy słuchawkę telefonu, wystukał z pamięci siedmiocyfrowy numer.
– Żyła? Dobrze, że cię złapałem. Waldi mówi. Słuchaj, muszę cię prosić o drobną przysługę. Ktoś ryje koło pigułek. Jak to jakich? Tych ruskich, nie udawaj głupiego. Sprawa ma kryptonim Kuromaku. Pojęcia nie mam. Sprawdź, kto to nadał i w kogo chcą trzasnąć. Dzwoń do mnie, jak będziesz wiedział.
Ludziom się wydaje, że to sam miodzio, myślał ponuro. Że siedzisz w rządowym gmachu, jeździsz czarną limuzyną i obżerasz kawiorem.
A tak naprawdę, to jest ciągła wojna i spacery po linie nad przepaścią. Sama robota, to już dość, żeby mieć zszarpane nerwy. O resort, o swoich ludzi trzeba dbać. Nie dać się wyprzedzać innym, no i pilnować, żeby nie wyszły jakieś przewały, do których mógłby się ktoś doczepić. Ale to wszystko nic w porównaniu z faktem, iż trzeba wciąż mieć w pamięci, kto jest pod kogo podwieszony, kto dla kogo i przeciwko komu pracuje. Nie należy też łamać zasad lojalności, bo to się może skończyć boleśnie. Z drugiej strony, prędzej czy później przychodzi taki moment, kiedy dalsze trzymanie się zasad lojalności zaczyna być głupotą, i trzeba umieć ten moment wyczuć.
Читать дальше