Ludziom się wydaje, że oni, w Belwederze, w URM, w Firmie, są właścicielami tego kraju i mogą używać do woli. Tak to wygląda z samego dołu. Dawno temu, na studiach, Waldi też tak to widział. Potem doszedł do wniosku, że przywileje związane z przynależnością do elity ledwie rekompensują koszty: codzienną, nieludzko żmudną krzątaninę. Każdego dnia trzeba się spotkać z tym, tamtym i owym, wyczuć, jak się który ustawia, zareagować, jeśli trzeba, puścić sprawę dalej albo uciszyć. Ani na moment nie tracić czujności, bo w tej nieustannej, plemiennej wojnie, jaka toczy się o pozostanie na szczycie, nie ma wiecznych sojuszy ani raz na zawsze zamkniętych klanów. Waldi był lojalny wobec Gudrynia. Trochę było to kwestią przypadku. Trochę tego, że Awramowicz obstawiał się głównie działaczami studenckimi ze swoich lat na SGPiS, i Waldi, jako poznaniak, nie miałby u niego szansy zajść tak wysoko. Mówiło się, że Budyń ma za sobą poparcie generała-gubernatora, a Awramowicz Dumorieza. To nie było aż takie proste, w każdej konkretnej sprawie tworzyły się nieco odmienne napięcia, zwłaszcza na niższych szczeblach. Ale, generalnie, coś w tym uproszczeniu było i lęk Gumy, czy sprawa nie została aby nadana przez Dumorieza, wydał mu się wcale uzasadniony.
– Jest połączenie z dyrektorem Gudryniem, linia nie szyfrowana – odezwał się z interkomu głos sekretarki. -Łączę.
– Halo? Panie dyrektorze, tu Waldi.
– Co jest, do diabła? Nie mogliście chwilę zaczekać?
Sekretarka, stwierdziwszy, że numer telefonu komórkowego przybocznego sekretarza dyrektora jest zablokowany, postanowiła skorzystać z telefonu umieszczonego na stałe w przydzielonej mu limuzynie. Telefon ten był stacją przesyłu danych pokładowego komputera samochodu i umieszczono go tam na wypadek, gdyby jadący nim VIP potrzebował na gwałt jakichś danych do podjęcia nie cierpiącej zwłoki decyzji. Dał się używać do rozmów, ale w przeciwieństwie do aparatów rządówki pozbawiony był kryptograficznego chipu.
– Ważna informacja. Proszę o telefon na szyfrowanej linii.
Odłożył słuchawkę. Po chwili przyboczny dyrektora od-dzwonił. Zwięźle przedstawił Budyniowi wiadomość Gumy i odłożył słuchawkę.
*
– Przekręć do mnie, jakbyś się czego dowiedział – poprosił Andrzej, gdy byli już w drzwiach. I dodał, dokładnie w taki sposób, w jaki bohaterowie mydlanych oper przypominali sobie właśnie to najważniejsze zdanie już w drzwiach wyjściowych. – A najlepiej się teraz załap do wywiadu albo kontrwywiadu. Jakbym tam miał znajomego kataryniarza… – machnął ręką to-bym-był-ho-ho-wira-cha, potem uniósł dłoń do czoła w niedbałej imitacji wojskowego salutu, odwrócił się i poszedł w swoją stronę.
Robert zostawił samochód na płatnym parkingu przed ratuszem i nie zamierzał go już ruszać. Stał przez chwilę przed drzwiami kawiarni, potem ruszył do przejścia przez ulicę, w stronę siedziby spółki. Ruszył wzdłuż ściany sklepów, zajmujących parter przyległego do placu wieżowca, ogarnięty przytłumionym odległością, basowym umpa-umpa z głośników wywieszonych nad wypożyczalnią kompaktów i wideodysków.
Myślami tkwił jeszcze w zakończonej przed chwilą rozmowie. Po kilkunastu krokach do pompowania basu dołączył się monotonny modulowany klekot elektronicznej perkusji, potem ciągnięte miarowo akordy gitar i keyboardów, a w końcu cienki głosik kastrata, miauczący bez końca w irytującym dla Roberta fasonie techno-giba: “Powiedz mała, czy byś dała, powiedz mała mi”. Do kontrwywiadu. Świetny pomysł. To by znaczyło: być naprawdę kimś. A jeśli się jest naprawdę kimś, to nie trzeba się martwić nawet zwiotczałą twarzą, pierwszymi zmarszczkami ani utratą pracy i sterownika. Co właściwie robią kataryniarze w kontrwywiadzie?
Ciekawa rzecz. Nigdy nad tym się nie zastanawiał. Dotąd, jeśli w ogóle o tym myślał, to wyobrażał sobie, że zbrojni w potęgę wspomagających ich macierzystych sieci tropią równie potężnie uzbrojonych hakerów strony przeciwnej. Ale to było zbyt komiksowe. Zapewne potrzebni są raczej do nieustannego przeczesywania własnych zbiorów i pilnowania ruchu, jaki się…
– Powiedz mała, czy byś dała, powiedz mała… – miauczały głośniki.
Zatrzymał się w pół kroku tuż obok głośniki walące prosto w uszy powiedz mała powiedz mała pilnowania czy ktoś ależ tak rany boskie czy ktoś nie buszuje po sieci nie zbiera jakichś strzępków jak ci ruscy agenci wybierający zaoliwione szmaty ze śmietników O, w duszę. Strefy.
Jakby mu się coś spięło na krótko w mózgu, błyskawica i swąd.
Tygodnie jego krążenia po sieciach, obsesyjnego przerzucania danych o inwestycjach, przepatrywania przelewów bankowych, ruchu w archiwach notarialnych. Oczywiście, to było ogólnodostępne. Równie jak ceny baraniny w hitlerowskich sklepach. Ale jeśli istniał ktoś, czyim zadaniem było czuwać, czy w sieci nie porusza się ktoś budzący podejrzenia…
Powinien być. Musiał być. Dlaczego dotąd nigdy o tym nie pomyślał? Naturalnie, skoro nie możesz ochronić danych, bo jest ich tak wiele, że trzeba by utajniać praktycznie wszystko, to musisz skupić swą ochronę na pewnych kluczowych punktach. Mówił Andrzejowi, że na ochronie wejść, bramek. Ale równie dobrze można było skupić się na ogólnym kontrolowaniu ewidencji użytkowników, wyszukiwaniu tych, których poruszanie się po sieci odpowiada mniej więcej przewidywanemu profilowi człowieka podejrzanego.
Przecież to oczywiste. Strefy i zamknięcie InterDaty połączyły się z cichym kliknięciem w jedną, nierozerwalną całość, a Robert zdumiał się, jak mógł o tym nie pomyśleć.
– Powiedz mała, czy byś dała, powiedz mała… – piszczał mu wprost w uszy gwiazdor techno-giba, piąty tydzień na pierwszym miejscu listy bestsellerów CD, ale Robert nie słyszał go, podobnie jak nie zauważał mijających go ludzi i samochodów ani w ogóle nic oprócz zrujnowanego budynku jakieś sto metrów w perspektywie ulicy, gdzie czekało go za chwilę spotkanie z chłopcami z Firmy. Nie powinien się tego bać. Wiedział dobrze, co to jest Firma i wiedział, że jej ludzie groźni są nie wtedy, gdy przesłuchują albo aresztują, tylko gdy pojawiają się cichcem, w charakterze “nieznanych sprawców”.
Stał nieruchomo przez parę sekund, zanim maszyneria jego ciała nie zareagowała na błyskawicę, którą przed chwilą spięły się jego myśli. Jej echo pobiegło przez nerwy, podrywając gwałtownym alarmem pompy gruczołów dokrewnych, które, posłuszne rozkazowi, wstrzyknęły do żył potężną dawkę adrenaliny. Serce ruszyło szybciej, zaczęło wzrastać ciśnienie krwi w zwężanych gwałtownie żyłach i tętnicach. Hasło alarmu obiegło całą maszynerię i wróciło echem do mózgu, uruchamiając w nim jakieś dodatkowe serwery, jakieś wspomaganie, i po tych kilku sekundach myśli Roberta, patrzącego na widoczną już za rogiem siedzibę InterDaty, nabrały rzadkiej jasności oraz precyzji.
*
Co do miejsc i towarzystw, w których Robert nigdy by się nie chciał znaleźć, to ambasador nadzwyczajny i pełnomocny prezydenta-imperatora Wszechrosji, Michaiła I, podejmował właśnie w swojej rezydencji przybyłych wprost z wielkiej manifestacji na Starym Mieście przywódców siedmiu zrzeszonych pod przewodnictwem prezesa Sicińskiego central związkowych, gratulując im udanej ogólnopolskiej akcji protestacyjnej w obronie ludzi pracy. Nie było to żadne oficjalne spotkanie, dlatego nie znalazło się w wydruku z agencji prasowej, którym posługiwali się redaktorzy prowadzący kolegia; a zresztą gdyby nawet się znalazło, dziennikarze nie mieliby z nim co zrobić. Na spotkaniu nie przewidywano żadnych przemówień, nie zamierzano wydawać po nim komunikatu, krótko mówiąc – nie dostarczało ono żadnego niusa. Bo fakt, że przywódcy związków spotkali się z generałem-gubernatorem Paskudnikowem nie był żadnym, ale to żadnym niusem.
Читать дальше