Kierowanie warszawskim przedstawicielstwem Komisji Wspólnot Europejskich było dla Dumorieza dziwnym przeżyciem. Wiedział doskonale, jakie interesy reprezentują w tym kraju on i jego ludzie. Wiedział, jakie interesy ma tutaj prezydent-imperator Michaił, co mają tutaj do ugrania Turcy, Arabowie, Amerykanie, Chińczycy. Oni wszyscy też doskonale to wiedzieli i dlatego każdy z nich ugrywał swoje.
Ale choć wysilał umysł, nie był w stanie zrozumieć, w co grają i na co właściwie, poza pomocą Wspólnot, liczą sami Polacy.
*
Co do Szczepana Mirka, Literata, zaproszenie na wieczorną uroczystość właśnie jego nie stanowiło dla nikogo – a już dla niego samego najmniej – żadnego zaskoczenia. Taka uroczystość byłaby po prostu niepełna, gdyby zabrakło na niej kilku słów o pojednaniu, o jednoczeniu i wspólnym marszu, a takie słowa nie byłyby pełnowartościowe, gdyby nie wypowiedział ich do ambasadorów któryś z uznanych autorytetów moralnych. Tak się zaś składało, że Szczepan Mirek, Literat, zajmował pozycję (i strzegł jej zazdrośnie) czołowego autorytetu moralnego w, jak mawiał, tym kraju. Nie było łatwo taką pozycję zdobyć, szczególnie gdy się miało drewniane pióro i potrafiło strugać jedynie toporne opowieści z łopatologicznie wyłożonym morałem, choć na szczęście już mało kto czytał cokolwiek, a krytycy najmniej, polegając raczej na wyrokach zapadających w ich gronie nie wiedzieć jak i kiedy. Tymczasem u schyłku swego w większości nieszczególnego życia Szczepan Mirek, Literat, dostąpił wreszcie wyniesienia na same szczyty. Uwielbiały go starsze panie, zapraszano go, jako autorytet od wszystkiego, do dyskusji w radiu i telewizji, wydawano jego książki w twardych oprawach, w kredowych obwolutach zdobionych reprodukcjami klasyków, recenzowano je bez końca i zawsze na kolanach, adaptowano dla telewizji i teatru, robiono z nim wywiady rzeki, wydano nawet osobną książkę o nim, pełną wspomnień jego znajomych z dzieciństwa i zdjęć -na Mazurach w kajaku, na rowerze, na Giewoncie, na tarasie Domu Pracy Twórczej w Zakopanem, z włosami na głowie, z Orderem Odrodzenia Polski w klapie (nie, to akurat zostało wycofane) – jednym słowem, jego wielkość stała się tak oczywista, że nikt przy zdrowych zmysłach nie mógłby jej kwestionować. Zresztą musiałby najpierw w tym celu zmęczyć któreś z jego dzieł, co nie było ani łatwe, ani przyjemne.
W istocie Szczepan Mirek, Literat, zasłużył sobie na te triumfy szczególnego rodzaju talentem. Był to talent przeczucia, z której strony wiatr zawieje. W początkach kariery nie na wiele mu się to wprawdzie przydało. Przewidzieć kierunek wiatru nie było wtedy trudno i wśród szmacących się na potęgę twórców kultury Szczepan Mirek, Literat, był tylko jednym z wielu, w ostatnim szeregu, ot, takim od wypisywania włazidupskich biografii czerwonych świętych. Wydawało się, że zostanie takim na zawsze, bo szmacili się wówczas pisarze i poeci całą gębą, wielcy artyści, którzy mogli rzucić komunie pod nogi sławne nazwiska i międzynarodowe koneksje, gdy on miał do zaoferowania tylko swe drewniane pióro, psią wierność i gotowość kapowania Firmie, co który z kolegów literatów mówił podczas zagranicznych wojaży. Ale oprócz swego talentu Szczepan Mirek, Literat, miał także cierpliwość. Więc strugał swoje tendencyjne opowiastki z łopatologicznymi morałami, rutynowe donosy na kolegów literatów i włazidupskie biografie czerwonych świętych, aż ci lepsi pozapijali się na śmierć, aż ich pozagryzały sumienia lub po prostu powysiadały im bebechy, a komuna zmarniała i wyczucie wiatru kazało raczej dołączyć do zbuntowanych tatusiowych synalków i robić za opozycjonistę, przy okazji zresztą nadal kapując Firmie.
Wtedy Szczepan Mirek, Literat, dokonał swego epokowego odkrycia, jakim była współodpowiedzialność Polaków za okropności drugiej wojny światowej, z holocaustem na czele. Nie przeceniał poziomu Polaków na tyle, aby to odkrycie objawiać im samym, ale załatwiwszy sobie druk w Niemczech Zachodnich objeżdżał je, miasteczko po miasteczku, ze swą książką w ręku, zaglądał do każdej redakcji, do każdego uniwersytetu i chociaż rzecz czytała się marnie, to sama teza, że Niemcy nie byli jedynymi winnymi, a co więcej, Niemcy już się ze swej winy rozliczyli, a Polacy jeszcze nie – tak, ta teza znalazła w Niemczech zrozumienie, tym bardziej, że wystąpił z nią Polak.
I tak człowiek, który dotąd dorabiał sobie przyrządzaniem dla gazet notek, że sto trzynaście lat temu urodził się albo czterysta siedemnaście lat temu umarł, odnalazł wreszcie swą drogę do sławy, a co więcej: odnalazł swe życiowe powołanie. A tym jego powołaniem było właśnie walczyć z tą Polską, która nigdy niczego dobrego mu nie dała, bo nawet pisarskie laury uznała dopiero, gdy przywiózł je z Zachodu, i jeszcze musiał je potwierdzać psią wiernością wobec każdej kolejnej przewodniej siły narodu. Z tą Polską, ciemną, czarnosecinną, szowinistyczną, tępą, antysemicką, zapyziałą, dewocką, kołtuńską, zaściankową, archaiczną, fanatyczną, zacofaną, obskurancką, zapijaczoną, obłudną, kułacką, klerykalną, głupią, ksenofobiczną, złodziejską, och, mógłby tak godzinami; im był starszy, tym łatwiej porywało go to uniesienie, starczyło, żeby tylko pomyślał o tych szabelkach, o tej nieudaczności, bohaterszczyźnie, a tych małowankach-wycinankach, kolorowych pasiakach i brudzie, o tym ciemnogrodzie, i aż się unosił, aż się zaperzał z zapału, żeby tak ten ciemnogród raz jeszcze wziąć pod fleki i dokopać, zadeptać, zniszczyć, urwać łeb i wdeptać w glebę i jeszcze obszczać na odchodne, a gdy już to zrobił, to czuł się naprawdę jak prawdziwy wielki wojownik, jak godny następca Norwidów i Gombrowiczów, i wtedy właśnie najlepiej mu się udzielało wywiadów.
Tego wieczora, był pewien, też nie obejdzie się bez wywiadów, bo kiedy wygłosi swą miażdżącą i bezlitosną krytykę polskich narodowych wad, które dzięki pomocy świata przechodzą na szczęście z wolna do niechlubnej przeszłości, więc kiedy ją wygłosi, na pewno każdy dziennikarz będzie chciał mieć w relacji jeszcze to jedno-dwa zdania autorytetu moralnego specjalnie dla jego gazety czy rozgłośni. Więc w szlafroczku, przy porannej kawusi Szczepan Mirek, Literat, obmyślał owe jedno-dwuzdaniowe komentarze, pociągając papierosa i napawając się tekstem swej przemowy, którą wygłosić zamierzał przed ambasadorami, panią prezydent i całą elitą władzy. I przy tym wszystkim, wbrew pozorom, wcale nie był syty swej sławy ani wielkości, nie, wciąż jeszcze było mu mało wywiadów, recenzji, występów w telewizji, rzucał się wręcz na każdą okazję, by raz jeszcze zachłysnąć się kadzidłem, by nasłuchać się peanów na swoją cześć, jakby w głębi duszy czuł ich czczość i fałszywość, albo wybierał się już opuścić ten świat – zresztą jedna cholera wiedziała dlaczego.
Cholera, gdyby można ją o to zapytać, wyjaśniłaby tę sprawę bardzo prosto: spróbujcie przez czterdzieści lat patrzeć, jak inni zabierają wam sprzed nosa wszystko, ale to wszystko, zagraniczne wyjazdy, panienki, nagrody, wspólne fotografie z sartrami, a potem dorwijcie się do tego, gdy już czysto biologiczne względy nie pozwalają się nacieszyć sukcesem tak jak niegdyś – a nie będziecie zadawać głupich pytań.
*
– Rozumiesz, problemem sieci nie jest kodowanie danych, ich niedostępność, tylko ich ogrom – ciągnął swój wywód Robert, podczas gdy pani prezydent modelowano fryzurę przed wieczorną uroczystością, a prezes Siciński przemawiał u stóp spiżowego króla. – Żadne indeksy nie są już w stanie opisać nawet dziesiątej części tego, co masz w jednej tylko wyspecjalizowanej podsieci samego tylko ScienceNetu, dajmy na to medycznej. Potrzebujesz indeksów do indeksów, a i w nich można się poruszać tylko dzięki specjalnym indeksom jeszcze wyższego rzędu. Gdybyś chciał to przeszukiwać stukając w klawisze i patrząc w ekran, nie miałbyś już czasu na nic innego.
Читать дальше