— Melduję posłusznie, panie pułkowniku — mówił tymczasem Terman, który nabrał śmiałości. — To nie był człowiek, panie pułkowniku.
— A więc co to było?
Terman zastanowił się.
— Najbardziej był podobny do słonia, panie pułkowniku — oświadczył autorytatywnie Vogel. — Albo do jakiegoś przedpotopowego potwora.
— Najbardziej do stegozaura — odezwał się
Tewosian. Pułkownik zatrzymał na nim wzrok i przez jakiś czas mu się przyglądał.
— Sierżancie — powiedział w końcu. — Dlaczego pańscy ludzie odzywają się bez pozwolenia?
Ktoś złośliwie zachichotał.
— Już ja mu dam! — powiedział strasznym szeptem sierżant. — Pozwoli pan, że go ukarzę, panie pułkowniku?
— Sądzę… — zaczął pułkownik, ale mu przerwano.
— Wwwa wa wa ww… — cichutko, a potem coraz głośniej zajęczał ktoś i Andrzej potoczył wzrokiem po obozie, zastanawiając się, kto i dlaczego wyje.
Wszyscy się przestraszyli, zaczęli się kręcić i rozglądać. W końcu Andrzej zobaczył, co się stało: stojący za kabiną traktora Anastasis, cały biały, ba, prawie zielony, wyciąga przed siebie rękę, nie mogąc wydusić ani jednego sensownego słowa. Andrzej napiął się i gotowy na wszystko, popatrzył w stronę, którą Anastasis wskazywał ręką, ale nic nie zobaczył. Ulica była pusta, gdzieś w oddali drżało gorące powietrze Potem sierżant nagle odkaszlnął, nasunął czapkę na czoło i jakoś tak cicho, z rozpaczą zaklął. Andrzej w dalszym ciągu nic nie rozumiał. Dopiero gdy jakiś nieznajomy człowiek nad jego uchem wychrypiał „Boże wszechmogący!”… Andrzej pojął co się stało. Poczuł dreszcz na karku i słabość w nogach.
Posągu na rogu nie było. Ogromny metalowy człowiek z żabią Uwarzą i patetycznie rozpostartymi rękami zniknął Na skrzyżowaniu został tylko zaschnięty kał, który wczoraj nawalili dookoła posągu żołnierze.
Pójdę już, panie pułkowniku — powiedział Andrzej wstając. Pułkownik również wstał i ciężko oparł się na lasce. Dzisiaj był jeszcze bledszy, twarz miał ściągniętą i wyglądał jak staruszek. Nawet z jego postawy nic nie zostało.
— Szczęśliwej drogi, panie radco — powiedział! Jego wyblakłe oczy patrzyły z poczuciem winy. — Do diabła, przecież właściwie takie rozpoznanie należy do moich obowiązków…
Andrzej wziął ze stołu automat i zarzucił go na ramię.
— Nie wiem, nie wiem… Ja mam z kolei takie wrażenie, jakbym uciekał i wszystko zostawiał na pańskiej głowie… A przecież pan jest chory, pułkowniku.
— Tak, niech pan sobie wyobrazi, że dzisiaj… — pułkownik przerwał. — Sądzę, że wróci pan przed zmrokiem?
— Wrócę znacznie wcześniej — powiedział Andrzej. — Traktuję to raczej jak wycieczkę niż zwiad. Chcę przede wszystkim pokazać tym tchórzom, że przed nami nie ma nic strasznego. Chodzące posągi, rzeczywiście! — zreflektował się. — Nie chciałem nic zarzucić pańskim żołnierzom, panie pułkowniku…
— Głupstwo… — pułkownik słabo opędził się wychudłą ręką. — Ma pan absolutną rację. Żołnierze zawsze są tchórzami. Jeszcze nigdy nie widziałem odważnych żołnierzy. I właściwie dlaczego mieliby być odważni?
— No — uśmiechnął się Andrzej — gdyby przed nami były tylko czołgi przeciwnika…
— Czołgi! — zawołał pułkownik. — Czołgi to zupełnie co innego. Doskonale pamiętam, jak drużyna spadochroniarzy odmówiła wejścia do wsi, w której żył znany w całej okolicy czarownik. Andrzej zaśmiał się i wyciągnął do pułkownika rękę.
— Do zobaczenia.
— Chwileczkę! — zatrzymał go pułkownik. — Dagan!
W pokoju pojawił się Dagan z oplecioną srebrną siatką piersiów-ką w ręku. Na stole zjawiła się srebrna taca, a na tacy — srebrne kieliszki.
— Proszę — powiedział pułkownik.
Wypili i uścisnęli sobie ręce.
— Do zobaczenia — powtórzył Andrzej.
Zszedł po śmierdzących schodach do westybulu, chłodno skinął Kechadzie, który na podłodze robił coś z jakimś przyrządem przypominającym teodolit, i wyszedł na dyszącą żarem ulicę. Jego krótki cień padł na zakurzone, popękane płytki chodnika. Natychmiast obok pojawił się drugi cień i Andrzej przypomniał sobie o Niemowie. Obejrzał się. Niemowa stał w swojej zwykłej pozie, wsuwając dłonie za szeroki pas, z którego zwisał groźnie wyglądający topór. Jego gęste, czarne włosy były nastroszone, bose nogi rozstawione. Brązowa skóra lśniła jak posmarowana tłuszczem.
— Może jednak weźmiesz automat? — zapytał Andrzej.
Niemowa pokręcił głową.
— Jak chcesz…
Andrzej obejrzał się. Izia i Pak siedzieli w cieniu przyczepy nad rozłożonymi mapami i oglądali plan miasta. Dwóch żołnierzy wyciągało szyje i zaglądało im ponad głowami. Jeden z nich pochwycił spojrzenie Andrzeja, pospiesznie odwrócił oczy i szturchnął drugiego w bok. Obaj od razu odeszli i schowali się za przyczepą.
Przy drugim traktorze krzątali się kierowcy z Ellizauerem na czele. Kierowcy byli niedbale ubrani, Ellizauer zaś miał na głowie gigantyczny kapelusz z szerokim rondem. Obok nich stało jeszcze dwóch żołnierzy — coś tam doradzali, często spluwając.
Andrzej popatrzył na ulicę. Pusto. Rozpalone powietrze drży nad jezdnią. Dalej niż na sto metrów nic nie widać — jak w wodzie.
— Izia! — zawołał.
Izia i Pak obejrzeli się i wstali. Koreańczyk podniósł z jezdni i włożył pod pachę swój mały automat samoróbkę.
— Co, już? — zapytał wesoło Izia.
Andrzej kiwnął głową i poszedł przed siebie.
Wszyscy na niego patrzyli: Permiak, mrużący oczy przed słońcem; przygłupiasty Ungern, przestraszony, z wiecznie otwartymi ustami; ponury Goryl — Jackson, powoli wycierający ręce kawałkiem pakuł… Ellizauer, przypominający brudny, obszarpany grzybek z placu zabaw, z bardzo uroczystą i współczującą miną przyłożył dwa palce do ronda kapelusza. Spluwający żołnierze przestali spluwać, wymienili przez zęby ciche uwagi i zgodnie się wycofali. Tchórzycie, łajdaki, mściwie pomyślał Andrzej. Jakbym was teraz dla zgrywy zawołał — pełno w gaciach…
Minęli wartownika, który pospiesznie stanął na baczność, i zaczęli iść po bruku: najpierw Andrzej z automatem na ramieniu, zaraz za nim Niemowa z plecakiem, w którym były cztery konserwy, paczka sucharów i dwie butelki z wodą. Z tyłu, jakieś sześć metrów za nimi, klapał rozwalonymi butami Izia — na plecach miał pusty plecak, w jednej ręce trzymał plan, a drugą gorączkowo obmacywał kieszenie, jakby sprawdzając, czy czegoś nie zapomniał. Ostami szedł Koreańczyk Pak — lekko, krokiem człowieka przywykłego do długich marszów. Pod pachą miał automat z krótką lufą.
Na rozżarzonej ulicy słońce paliło łopatki i plecy. Od ścian domów leniwymi falami napływał upał. Wiatru nie było zupełnie.
Z tyłu, w obozie, włączyli nieszczęsny silnik — Andrzej nie obejrzał się. Nagle poczuł się wolny. Na kilka wspaniałych godzin znikli z jego życia cuchnący żołnierze z ich prostą, niezrozumiałą psychologią, obrzydły Kechada z swoimi widocznymi jak na dłoni intrygami, wstrętne troski o cudze obtarte nogi, o cudze skandale i bójki, o to, że ktoś wymiotuje — może to zatrucie? — a ktoś ma krwawą biegunkę — może to dyzenteria?… Żeby was wszystkich szlag trafił, myślał Andrzej w uniesieniu. Żebym was jak najdłużej na oczy nie widział. Boże, jak mi bez was dobrze!…
Co prawda, od razu przypomniał sobie o podejrzanym Koreańczyku i na sekundę jasne niebo wolności zasnuło się chmurami nowych kłopotów i podejrzeń. Ale natychmiast lekkomyślnie machnął na to ręką. Koreańczyk jak Koreańczyk. Człowiek spokojny, nigdy na nic się nie skarży. Dalekowschodni wariant Józefa Katzmana, to wszystko… Przypomniał sobie, jak brat opowiadał mu kiedyś, że wszystkie narody Dalekiego Wschodu, a zwłaszcza Japończycy, mają do Koreańczyków taki stosunek, jak wszystkie narody Europy, a zwłaszcza Rosjanie i Niemcy, do Żydów. Teraz wydało mu się to zabawne. Nagle, nie wiedzieć czemu, przypomniał sobie o Kaneko… Tak, Kaneko by się tu przydał, wujek Jura, Donald… Hę, hę… Gdyby udało mu się namówić na tę ekspedycję wujka Jurę, wszystko wyglądałoby teraz zupełnie inaczej…
Читать дальше