— A jak naukowcy? — przerwał mu Andrzej.
— A bo ja wiem. Klną jak szewcy, a na kogo — nie mogę wyrozumieć. Każdy boży dzień się przez Wywlokę tłuką… A pan Kechada, wie pan, co mówi? Że pułkownik długo nie pociągnie.
— Komu to mówił?
— Myślę, że wszystkim. Sam słyszałem, jak tłumaczył swoim geologom, żeby się z bronią nie rozstawali. Właśnie w związku z tym. Nie ma pan papierosa, Andrzeju Michajłowiczu?
— Nie. A jak sierżant?
— Do sierżanta nie podejdziesz. Twardy jak kamień, ani ugryźć. Jego pierwszego zabiją. Nienawidzą go tak, że nie wiem.
— Dobrze — powiedział Andrzej. — A co z tym Koreańczykiem? Agituje żołnierzy czy nie?
— Nie widziałem. Zawsze trzyma się z boku. Jeśli pan chce, to mogę go specjalnie poobserwować, ale według mnie nie ma po co…
— No tak. Od jutra postój. Pracy nie ma żadnej, tylko przy traktorze. A żołnierze w ogóle będą leniuchować i mleć ozorami. Musisz ustalić, kto tam u nich jest najważniejszy. To dla ciebie zadanie numer jeden. Wymyśl coś, zresztą sam najlepiej wiesz, jak to zrobić… — Wstał, Permiak też się zerwał. — To prawda, że dzisiaj wymiotowałeś?
— Tak, coś mnie tam… Teraz już jakby lepiej.
— Potrzebujesz czegoś?
— Nie, już nie. Papierosa…
— Dobrze. Jak zreperujecie traktor, to będzie premia. Idź.
Permiak omijając Niemowę wyśliznął się za drzwi. Andrzej podszedł do okna i oparł się o parapet. Czekał, aż minie umówione pięć minut. W odblaskach reflektora czerniał masyw włók i drugiego traktora, w oknach domu naprzeciwko lśniły resztki szyb. Z prawej strony niewidoczny w ciemności wartownik stukał obcasami, chodził tam i z powrotem po ulicy i cicho gwizdał coś smętnego.
To nic, pomyślał Andrzej. Poradzimy sobie. Żeby tylko znaleźć prowodyra… Znowu sobie wyobraził, jak na jego komendę sierżant ustawia nie uzbrojonych żołnierzy w jeden szereg i jak on, Andrzej, kierownik ekspedycji, z pistoletem w opuszczonej ręce idzie powoli wzdłuż tego szeregu, przygląda się skamieniałym, zarośniętym twarzom, jak zatrzymuje się przed ohydną, rudą gębą Chnojpeka i strzela mu w brzuch — raz, potem drugi. Bez sądu i bez dochodzenia. I tak będzie z każdym draniem i tchórzem, który ośmieli się…
A pan Pak rzeczywiście chyba nie ma tu nic do rzeczy, pomyślał. Dobre i to. W porządku. Jutro jeszcze nic się nie zdarzy. Jeszcze przez trzy dni nic się nie zdarzy, a przez trzy dni można wymyślić tyle rzeczy… Można na przykład znaleźć porządne źródło, sto kilometrów stąd. Do wody pewnie pognają jak konie… Ale tu jednak zaduch. Jeden dzień tu jesteśmy, a już wszędzie gównem śmierdzi… Poza tym czas zawsze pracuje na korzyść dowództwa, nie buntowników. Zawsze i wszędzie tak było… Dzisiaj się umówili, że jutro dalej nie pójdą. Wstaną najeżeni — a my im postój. Nigdzie nie trzeba iść, chłopaki, i po co się było najeżać? A tu jeszcze i ryż ze śliwkami, i drugi kubek herbaty, i czekolada… tak, panie Chnojpek! Już ja się do ciebie dobiorę, czekaj no! Ależ chce się spać. I pić… No, o piciu to zapomnij, panie radco, ale spać to rzeczywiście trzeba.! Jutro skoro świt… Niech cię diabli wezmą, Fritz, z tą twoją ekspedycją… też mi — imperator wszechgówna…
— Chodźmy — powiedział do Niemowy.
Izia ciągle siedział przy stole i przeglądał swoje kartki. Teraz j miał nowy nawyk — gryzł brodę. Zawinie włosy na dłoń, wsadził do ust i gryzie. Co za straszydło… Andrzej podszedł do połówki zaczął rozkładać prześcieradło. Prześcieradło kleiło się do rąk jak cerata.
Izia nagle odwrócił się do niego całym ciałem:
— No więc tak. Żyli tu pod panowaniem Ukochanego i Prostego. Wszystko, zauważ, od wielkiej litery. Dobrze im się żyło, wszystkiego mieli w bród. Później zaczął zmieniać się klimat, nastąpiło silne ochłodzenie. A potem wydarzyło się coś jeszcze i oni wszyscy zginęli. Znalazłem czyjś dziennik. Właściciel zabarykadował się w mieszkaniu i umarł z głodu. To znaczy nie umarł, tylko się powiesił, ale powiesił się właśnie z głodu — zwariował. Zaczęło się od tego, że na ulicy pojawiło się migotanie…
— Co się pojawiło? — zapytał Andrzej, przerywając ściąganie butów.
— Jakieś migotanie. Migotanie! Ten, kto wpadł w to migotanie, znikał. Czasem zdążył jeszcze wrzasnąć, a czasem nawet tego nie — po prostu rozpływał się w powietrzu.
— Co za brednie! — warknął Andrzej. — No?
— Ci, którzy wyszli z domu, wszyscy zginęli w tym migotaniu. A ci, którzy się przestraszyli albo zorientowali, w czym rzecz, na razie przeżyli. Na początku rozmawiali ze sobą przez telefon, a potem zaczęli stopniowo umierać. Nie było co jeść, na dworze mróz, drewna nie mieli, ogrzewanie nie działało…
— A co się stało z migotaniem?
— Nic o tym nie pisze. Mówię ci, że on pod koniec zwariował. To jego ostami zapisek… — Izia zaszeleścił papierami. — O, słuchaj: „Już nie mogę. A zresztą po co? Już czas. Dzisiaj rano Ukochany i Prosty szedł po ulicy i zajrzał do mojego okna. To uśmiech. Już czas”. To wszystko. Zauważ, że jego mieszkanie było na czwartym piętrze. Biedak, przywiązał pętlę do żyrandola… Pętla wisi do tej pory.
— Wygląda na to, że rzeczywiście zwariował — powiedział Andrzej, wchodząc do łóżka. — Z głodu to się zdarza. Słuchaj, a jak z wodą, nic?
— Na razie nic. Myślę, że jutro trzeba będzie pójść do końca akweduktu… Ty co, idziesz już spać?
— Tak. I tobie też radzę. Przykręć lampę i zmiataj.
— Posłuchaj — powiedział żałośnie Izia — chciałem jeszcze trochę poczytać. Masz dobrą lampę.
— A gdzie twoja? Miałeś taką samą.
— Rozbiła się. W przyczepie… postawiłem na niej niechcący skrzynię.
— Kretyn. Dobra. Zabieraj lampę i spadaj.
Izia pospiesznie zaszeleścił papierami, przesunął krzesło i powiedział:
— A! Był tutaj Dagan, przyniósł ci pistolet. I coś przekazywał od pułkownika, ale zapomniałem…
— Daj mi pistolet — powiedział Andrzej.
Wsunął broń pod poduszkę i odwrócił się do Izi plecami.
— Chcesz, przeczytam ci jeden list — zaproponował usłużnie Izia. — Oni tu, rozumiesz, mieli coś w rodzaju poligamii…
— Poszedł won — powiedział spokojnie Andrzej.
Izia zachichotał. Andrzej z zamkniętymi oczami słuchał, jak się krząta, szeleści, trzeszczy rozeschniętym parkietem. Potem skrzypnęły drzwi i gdy Andrzej otworzył oczy, było już ciemno.
Jakieś migotanie… Taak. Zobaczymy. Na to nie mam żadnego wpływu. Myśleć trzeba tylko o tym, na co mogę mieć wpływ… W Leningradzie nie było żadnego migotania, tylko mróz — silny, okrutny, potworny. Zamarzający ludzie krzyczeli w oblodzonych bramach — coraz ciszej, długo, godzinami… Zasypiał, słuchając, jak ktoś krzyczy, i budził go ten sam beznadziejny krzyk; nawet nie można powiedzieć, że to było straszne, raczej męczące. A gdy rano, opatulony po same oczy, schodził po zalanych zamarzniętym gównem schodach po wodę i trzymał za rękę matkę, ciągnącą sanki z przywiązanym wiadrem, ten, co krzyczał, leżał na dole pod windą, pewnie w tym samym miejscu, gdzie wczoraj upadł, na pewno, sam wstać nie mógł, czołgać się też, a przecież nikt do niego nie wyszedł… I nie trzeba było żadnego migotania. Przeżyliśmy tylko dlatego, że matka miała zwyczaj kupowania drewna nie latem, tylko wczesną wiosną. Drewno nas uratowało. I koty. Dwanaście dorosłych kotów i jeden malutki, który był tak głodny, że gdy chciałem go pogłaskać, rzucił się na moją rękę i chciwie gryzł palce… Was by tam, łajdaków posłać, pomyślał z nieoczekiwaną złością o żołnierzach. To nie jakiś tam Eksperyment.. I tamto miasto było straszniejsze od tego. Zwariowałbym tam jak nic. Uratowało mnie to, że. byłem mały. Dzieci po prostu umierały…
Читать дальше