No dobrze, pomyślał. No dobrze — humanizm, brak nawyku i takie tam… A jeśli oni mimo wszystko nie pójdą? Ja wydam rozkaz, a oni do mnie: idź, bracie, w cholerę, idź sam, jeśli cię tak swędzi…
A gdyby tak, pomyślał, wydać tym kanaliom trochę wody, trochę żarcia na drogę powrotną i niech reperują zepsuty traktor… Idźcie, idźcie, obejdziemy się bez was. Jak by to było cudownie — za jednym zamachem uwolnić się od tego całego gówna! Od razu wyobraził sobie twarz pułkownika słuchającego tej propozycji. Taak, pułkownik tego nie zrozumie. To człowiek innego rodzaju. On jest właśnie z tych… z monarchów. Możliwość nieposłuszeństwa po prostu nie mieści mu się w głowie. A już na pewno nie zastanawiałby się nad takimi problemami… Wojskowa arystokracja. Takiemu to dobrze — jego ojciec był pułkownikiem, dziad był pułkownikiem i pradziad — proszę, jakie imperium sobie sprawili, kupę ludzi pewnie pozabijali… w razie czego niech on strzela. W końcu to jego ludzie. Nie mam zamiaru mieszać się do jego spraw. Boże, jak ja mam już tego dosyć! Co ze mnie za inteligencina kaprawy, gnojowisko pod czaszką… Mają iść i koniec! Wykonuję rozkaz wy też bądźcie łaskawi go wykonać. Nie pogłaszczą mnie po główce, jak go nie wykonam, i wam też, niech was diabli, wam też to na zdrowie nie wyjdzie! I koniec. I do diabła z tym. Już lepiej myśleć o kobietach niż o tym bagnie. Też sobie znalazłem temat — filozofia władzy…
Znowu się przekręcił, zwijając pod sobą prześcieradło, i z wysiłkiem wyobraził sobie Selmę. W tym jej lilowym peniuarze — jak schyla się przed łóżkiem i stawia na stoliku tacę z kawą… Dokładnie wyobraził sobie, jak by to było z Selmą, a potem nagle, już bez żadnego wysiłku, znalazł się w pracy, w swoim gabinecie, gdzie w wielkim fotelu siedziała Amalia ze spódnicą podciągniętą do samej brody… Zrozumiał, że posunął się za daleko.
Odrzucił prześcieradło, specjalnie usiadł tak, żeby brzeg łóżka wbijał mu się w tyłek, i przez jakiś czas tak siedział, wpatrując się w słabo oświetlony prostokąt okna. Potem spojrzał na zegarek. Było już po dwunastej. Wstanę, pomyślał. Zejdę na parter… gdzie ona tam śpi, w kuchni? Zawsze przedtem ta myśl wywoływała w nim wstręt. Teraz nie. Wyobraził sobie gołe, brudne nogi Wywłoki, ale nie zatrzymał się na nich, poszedł dalej… Nagle poczuł ciekawość, jak ona wygląda nago. W końcu kobieta to kobieta…
— Boże! — powiedział głośno.
Jednocześnie skrzypnęły drzwi i na progu stanął Niemowa. Czarny cień w ciemnościach. Tylko białka oczu widać.
— No i po co przyszedłeś? — zapytał Andrzej z udręką. — Idź spać.
Niemowa zniknął. Andrzej nerwowo ziewnął i bokiem padł na połówkę.
Obudził się przerażony, cały mokry.
— …Stój, kto idzie?! — krzyknął pod oknem wartownik. Głos miał przenikliwy, rozpaczliwy, brzmiało to tak, jakby wołał pomocy.
W tym samym momencie Andrzej usłyszał ciężkie, chrzęszczące uderzenia, tak jakby jakiś wielkolud miarowo walił młotem w kruszący się kamień.
— Będę strzelać! — zapiszczał przenikliwe wartownik nieludzkim głosem i rozległy się strzały.
Andrzej nie pamiętał, jak znalazł się przy oknie. W ciemności, po prawej stronie, konwulsyjnie drgały płomienie wystrzałów. W ognistych odblaskach czerniało coś masywnego, nieruchomego, o niewyraźnych kształtach. Wylatywały z tego snopy zielonkawych iskier. Andrzej nie zdążył nic zrozumieć. Wartownikowi skończył się magazynek, przez chwilę było cicho, potem wartownik w ciemnościach znowu zaczął dziko kwiczeć, zupełnie jak koń. Zatupał butami i nagle znalazł się w kręgu światła tuż pod oknem — wleciał, zakręcił się w miejscu, wymachując automatem, a potem, nie przestając kwiczeć, rzucił się w stronę traktora, wcisnął się w czarny cień pod gąsienicę. Przez cały czas próbował wyszarpnąć zza pasa zapasowy magazynek i nie mógł… I wtedy znowu dały się słyszeć chrzęszczące uderzenia młota o kamień: bumm — bumm — bumm…
Gdy Andrzej, w samej kurtce, bez spodni, w butach z majtającymi się sznurowadłami i z pistoletem w ręku, wyskoczył na ulicę, był tam już tłum ludzi. Sierżant Vogel wydzierał się:
— Tewosian, Chnojpek! Wprawo! Przygotować się do strzału! Anastasis! Na traktor, za kabinę! Obserwować, przygotować się do strzału! Szybciej! Co się wleczecie jak zdechłe świnie! Wasilienko! W lewo! Padnij… W lewo, ofermo! Padnij, obserwuj!… Palotti! Gdzie, makaroniarzu!
Chwycił biegnącego na oślep Włocha za kark, ze straszną siłą kopnął go w tyłek i popchnął w stronę traktora.
— Za kabinę, bydlaku! Anastasis, światło na ulicę! Andrzeja szturchali w plecy, w ramiona. Zaciskając zęby starał się utrzymać na nogach. Zupełnie o niczym nie myśląc, walczył z przemożnym pragnieniem wykrzyczenia czegoś bezsensownego. Przywarł do ściany i, wysuwając przed siebie pistolet, rozglądał się lękliwie. Dlaczego oni biegną w tamtą stronę? A jeśli tamci napadną z tyłu? Albo z dachu? Albo z domu naprzeciwko?…
— Kierowcy! — wrzeszczał Vogel. — Kierowcy, do traktorów!… Który tam strzela, debile?! Przerwać ogień!…
Andrzej powoli odzyskiwał przytomność umysłu. Okazało się, że sytuacja wyglądała lepiej, niż mu się wydawało. Żołnierze leżeli tam, gdzie im kazano, zamieszanie zostało opanowane i w końcu ktoś na traktorze odwrócił reflektor i oświetlił ulicę.
— Tam jest! — krzyknął zduszony głos.
Krótka seria z automatów i znowu cisza. Andrzej zdążył tylko zauważyć coś ogromnego, niemal wyższego od domów, potwornego, ze sterczącymi we wszystkie strony mackami i kikutami. Rzuciło na ulicę olbrzymi cień i dwie przecznice dalej skręciło za róg. Zniknęło. Ciężkie uderzenia młota po chrzęszczącym kamieniu stawały się coraz cichsze, aż w końcu umilkły zupełnie.
— Co się tu działo, sierżancie? — rozległ się spokojny głos pułkownika nad głową Andrzeja.
Pułkownik, zapięty na wszystkie guziki, stał przy oknie, lekko nachylając się do przodu i opierając rękami o parapet.
— Wartownik ogłosił alarm, panie pułkowniku — powiedział sierżant Vogel. — Szeregowy Terman.
— Szeregowy Terman, do mnie! — zawołał pułkownik.
Żołnierze zaczęli się oglądać.
— Szeregowy Terman! — ryknął sierżant. — Do pułkownika!
W słabym świetle reflektora było widać, jak szeregowy Terman gorączkowo wygrzebuje się spod gąsienicy. Znowu mu się tam coś zaczepiło. Szarpnął się z całych sił, wstał i krzyknął cienkim głosem:
— Szeregowy Terman melduje się na rozkaz!
— Co za straszydło! — powiedział pogardliwie pułkownik. — Pozapinajcie się.
W tym momencie włączyło się słońce. To było tak niespodziewane, że z dziesiątków gardeł wyrwały się i przeleciały nad obozem stłumione okrzyki. Wiele osób zasłoniło twarz rękami. Andrzej zmrużył oczy.
— Dlaczego ogłosiliście alarm, szeregowy Terman? — zapytał pułkownik.
— Obcy, panie pułkowniku! — z rozpaczą w głosie wypalił Terman. — Nie chciał się odezwać. Szedł prosto na mnie. Aż ziemia drżała!… Zgodnie z regulaminem dwa razy zawołałem, potem otworzyłem ogień…
— No cóż — powiedział pułkownik. — Bardzo dobrze.
W ostrym świetle wszystko stało się inne niż pięć minut temu. Obóz wyglądał teraz jak obóz — obmierzłe włóki, brudne metalowe beczki z paliwem, pokryte kurzem traktory… Na tym zwykłym, obrzydłym tle stali, leżeli i kucali porozbierani, uzbrojeni ludzie. Ze swoimi cekaemami i automatami, rozczochrani, z pomiętymi twarzami i zwichrzonymi brodami, wyglądali śmiesznie i głupio. Andrzej przypomniał sobie, że sam też jest bez spodni, że ma nie zasznurowane buty — i poczuł się niezręcznie. Ostrożnie cofnął się do drzwi, ale tam stali kierowcy, kartografowie i geolodzy.
Читать дальше