— Takie to sprawy… — powiedział ponuro wujek Jura. — I popatrz, czy to na Zachodzie, czy u nas w Rosji, czy u żółtków — wszędzie jedno i to samo. Grzeszna władza. Nie, bracia, ja tam nie mam czego żałować. Już lepiej tutaj…
Wrócił blady, niespokojny Kensi i zaczął szukać swojego pasa. Mundur miał już zapięty na wszystkie guziki.
— Stało się coś? — zapytał Andrzej.
— Tak. Stało się — odpowiedział ponuro Kensi, poprawiając kaburę. — Donald Cooper zastrzelił się. Jakąś godzinę temu.
Andrzeja nagle potwornie rozbolała głowa. Ze wstrętem zdusił w przepełnionej popielniczce niedopałek, wysunął środkową szufladę stołu i sprawdził, czy nie ma tam jakichś tabletek. Nie było. Na starych papierach leżał duży wojskowy pistolet, po kątach chowały się różne biurowe drobiazgi w podniszczonych kartonowych pudełkach, walały się ogryzki ołówków, tytoń, kilka połamanych papierosów. Od tego wszystkiego ból jeszcze się nasilił. Andrzej z trzaskiem wsunął szufladę, podparł głowę rękami, tak żeby dłonie zasłaniały oczy, i przez szczeliny między palcami patrzył na Petera Błoka.
Peter Błok, zwany Ciotą, siedział na taborecie, czerwone ręce pokornie złożył na kościstych kolanach i obojętnie mrugał, od czasu do czasu się oblizując. Najwyraźniej nie bolała go głowa, ale chyba chciało mu się pić. I pewnie palić. Andrzej z wysiłkiem oderwał dłonie od twarzy, nalał sobie z karafki ciepłej wody i, pokonując odruch wymiotny, wypił pół szklanki. Peter Błok oblizał się. Jego szare oczy przez cały czas były puste i bez wyrazu. Tylko na chudej, brudnej szyi, sterczącej z rozpiętego kołnierzyka koszuli, zjechała na dół i z powrotem podskoczyła do podbródka wielka chrząstkowata grdyka.
— No? — powiedział Andrzej.
— Nie wiem — odparł ochryple Ciota. — Nic takiego nie pamiętam.
Bydlę, pomyślał Andrzej. Zwierzę.
— Jak panu się to udaje? — zapytał. — Obrabiał pan spożywczy w zaułku Wełnianym; kiedy — pamięta pan, z kim — też pan pamięta. Dobrze. Kawiarnię Drejdusa pan obrabiał, kiedy i z kim — pamięta pan doskonale. A o sklepie Hoffstattera pan, nie wiedzieć czemu, zapomniał. A przecież to pańska ostatnia sprawa, Błok.
— Ja nic nie wiem, panie śledczy — powiedział Ciota z obrzydliwym szacunkiem. — Ktoś mnie, za przeproszeniem, wrabia. Jak po Drejdusie żeśmy z tym skończyli, jak my, znaczy, wybraliśmy drogę ostatecznej poprawy i pożytecznej pracy, to, znaczy się, ja już więcej nic takiego nie robiłem.
— Hoffstatter pana rozpoznał.
— Ja bardzo przepraszam, panie śledczy — teraz w głosie Cioty! wyraźnie słychać było ironię. — Ale przecież każdy wie, że pan Hoffstatter jest tego… ten… Jemu się, znaczy, wszystko poplątało. W sklepie u niego bywałem, to prawda, po kartofle, po cebulę… Już wcześniej zauważyłem, że z jego głową nie wszystko jest w porządku! Gdybym wiedział, co z tego wyjdzie, przestałbym do niego chodzić a tak to tego…
— Córka Hoffstattera też pana rozpoznała. To pan groził jej nożem.
— Nic takiego nie było. Coś tam owszem, ale co to, to nie. To ona do mnie z nożem leciała! Przycisnęła mnie tam kiedyś u nich w spiżarni, ledwie się wyrwałem. Ona jest przecież szurnięta na tle seksualnym, przed nią mężczyźni z okolicy po kątach się chowają… — Cioti znowu się oblizał. — Mówi do mnie: chodź do magazynu, sam sobie mówi, kapustę wybierzesz…
— To już słyszałem. Niech pan lepiej powtórzy jeszcze raz gdzie pan był i co pan robił w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty. Szczegółowo, począwszy od momentu włączenia słońca.
Ciota wniósł oczy do sufitu.
— Znaczy się, tak — zaczął. — Gdy włączyli słońce, siedziałem w piwiarni na rogu Dziewiarskiego i Drugiego i grałem w karty. Potem Jack Liver zaproponował, żebyśmy poszli do innej piwiarni. Poszliśmy, a po drodze wstąpiliśmy do Jacka. Chcieliśmy zabrać jego babę, ale zostaliśmy tam i zaczęliśmy pić. Jack nachlał się, jego kobita położyła go spać, a mnie wygoniła. Poszedłem do domu, a byłem ciężko nagrzany i po drodze wpadłem na jakichś, też pijanych, nie znam ich, nigdy wcześniej nie widziałem. Tak mnie stłukł że potem to już nic więcej nie pamiętam, przecknąłem się rano nad i urwiskiem, ledwo się doczłapałem do domu. Położyłem się spać i wtedy po mnie przyszli…
Andrzej przejrzał akta sprawy i znalazł ekspertyzę medyczną. Świstek był już lekko podniszczony.
— Potwierdza się tylko to, że był pan pijany. Ekspertyza nie stwierdza pobicia. Na pańskim ciele nie znaleziono żadnych śladów.
— Znaczy się, porządna robota — powiedział z aprobatą Ciota. — Znaczy się, mieli pończochy z piaskiem… Do tej pory wszystkie żebra mnie bolą… a nie chcą mnie odesłać do szpitala. Zdechnę tu i będziecie za to odpowiadać…
— Przez trzy dni nic pana nie bolało, a jak tylko przedstawili panu akt ekspertyzy, od razu zaczęło boleć…
— Jak to nie bolało? Tak mnie bolało, że już nie mogłem wytrzymać, no to zacząłem się skarżyć.
— Niech pan przestanie kłamać, Błok — powiedział zmęczonym głosem Andrzej. — Przykro słuchać…
Niedobrze mu było przez tego wstrętnego typa. Bandyta, gangster, przyłapany na gorącym uczynku, a nijak nie można go podejść… Doświadczenia nie mam, ot co. Inni rozwalają takich błyskawicznie. Ciota zaczął tymczasem żałośnie wzdychać, skrzywił się, przewrócił oczami i, cicho jęcząc, pokręcił się na krześle, mając najwyraźniej zamiar jakoś sprytnie zemdleć, żeby dali mu wody i odesłali do celi. Andrzej przez szczeliny między palcami z nienawiścią obserwował te jego obrzydliwe manipulacje. No, dawaj, dawaj, pomyślał. Spróbuj tylko zarzygać podłogę, już ja cię, sukinsynu, zmuszę, żebyś wszystko bibułą wytarł…
Drzwi się otworzyły i do gabinetu wszedł pewnym krokiem starszy śledczy Fritz Heiger. Spojrzał obojętnie na skulonego Błoka, podszedł do stołu i przysiadł bokiem na dokumentach. Bez pytania wytrząsnął z paczki Andrzeja kilka papierosów, wsunął jednego między zęby, resztę starannie ułożył w płaskiej srebrnej papierośnicy. Andrzej zapalił zapałkę, Fritz zaciągnął się, podziękował skinieniem głowy i wydmuchał kłąb dymu.
— Szef kazał wziąć od ciebie sprawę Czarnych Czterdziestonóżek — powiedział półgłosem. — Oczywiście, jeśli nie masz nic przeciwko temu. — Jeszcze bardziej ściszył głos i znacząco wykrzywił wargi. — Najwidoczniej szef zdrowo oberwał od Głównego Prokuratora. Teraz wszystkich do siebie wzywa i objeżdża. Wkrótce dojdzie i do ciebie…
Zaciągnął się znowu i popatrzył na Ciotę. Ten, jeszcze przed chwilą nadstawiający gorliwie ucha, o czym szepcze władza, od razu zwinął się i żałośnie zajęczał. Fritz zapytał:
— Z tym to już chyba skończyłeś?
Andrzej pokręcił głową. Było mu wstyd. W ciągu ostatniej dekady Fritz już drugi raz przychodził odebrać mu sprawę.
— Nie? — zdziwił się Fritz. Przez kilka sekund przyglądał się Błokowi, po czym zapytał półgłosem: — Pozwolisz? — Nie czekając na odpowiedź, zeskoczył ze stołu.
Podszedł do przesłuchiwanego i pochylił się nad nim, trzymając papierosa w wyciągniętej ręce.
— Boli? — zapytał ze współczuciem.
Błok zajęczał twierdząco.
— Pić się chce?
Ciota znowu zajęczał i wyciągnął drżącą rękę.
— I palić pewnie też?
Ciota z niedowierzaniem otworzył jedno oko.
Читать дальше